czwartek, 25 lipca 2013

Wypad na Pilsko

był w międzyczasie. Dobrze jest pisać jednak wrażenia na świeżo. Teraz pamiętam głównie zbiegi, których w zasadniczym biegu nie było, ale jakoś z tego szczytu, z medalem, trzeba było się dostać na dół. A wiało na górze..że hej. Pierwszy z teamu Ścieżki przyleciał Krzysiek, na samym podbiegu pod szczyt wyprzedził mnie Wojtek O Długich Nogach, , ale dalej już pozycji nie oddałam i Mariusz był następny - tym samym zaliczona zostałam do kategorii h...jek, czyli Wszystkich Tych Co Wyprzedzają Mariusza.

wtorek, 9 lipca 2013

Są chwile, do utraty sił..

Ta piosenka Grechuty leciała akurat w radiu, gdy wracaliśmy z Gór Stołowych. Panowała pełna zmęczenia cisza, w przeciwieństwie do przedwczoraj, gdy buzowała w nas energia i niefrasobliwość. Wypytywaliśmy Miszczynię (Agnieszkę Malinowską-Sypek, która od pewnego czasu święci triumfy w biegach górskich) - co nas czeka na trasie.Reszta naszej piątki miała zadebiutować w MGS. Ale, że w tym roku wydłużono trasę do 46 km, to i ona nie wiedziała dokładnie co będzie.
Droga z Warszawy prosta jak strzelił i szybka przez Kalisz, w ok 6 godz byliśmy na miejscu. A miejsce.. Ech.. Ogromne skały przeróżnych kształtów, łąki po pas, omszałe drzewa,paprocie po pachy.. Droga Stu Zakrętów poprowadziła nas do DW Szczelinka, gdzie było biuro zawodów, część z nas tu została, a reszta, czyli ja, która uparła się nocować pod namiotem (wszak nie po to go wiozłam) powędrowała "tylko 300 metrów'' dalej do schroniska Pasterka (w drodze powrotnej z mety plułam sobie w brodę za tą decyzję..)
Ponieważ nazajutrz po biegu miał się odbyć triathlon w okolicy, ciężko było o nocleg. Pole namiotowe pozajmowane wrzeszczącymi harcerzami, znalazłam sobie, wydawało się, zaciszne miejsce w najdalszym kącie wystrzyżonej łąki. Ale, Polacy, naród stadny - jak wróciłam z biura zawodów - już dwa namioty stały obok..Też jeden wrzeszczący. Korki do uszu to numer 1 na mojej liście zakupów..
Bardzo medialny to bieg, 4-ty z kolei, ale pakiet startowy skromny - batonik, numer i ulotki, kto chciał koszulkę, musiał ja kupić - albo za 40 wcześniej, albo 60 na miejscu. Koszulkę dostałam, ale, ze pakiet odkupiłam od kogoś w ostatniej chwili, to koszulka jego.Ja już nie zbytkowałam. Sklepu w okolicy nie ma, jedzenie albo swoje, albo schroniskowe - tanie nie jest. Ale smaczne.Ludzi tłum, numerów startowych było ponad 600, wszystkie tuzy długodystansowych biegów górskich.Potem okazało się, że dobiegło ponad 400 osób. Sporo znajomych twarzy z Wwy.
Miło mnie zbudowała ocena jednej z organizatorek, że mam szanse na pudło, bo Ewa Majer leczy kontuzję i nie biegnie.. Zasnęłam z błogimi myślami.
Bieg miał być o 10, poczytawszy relacje o żarze lejącym się z nieba wzięłam bidon z miodosolocytrowodą i jeszcze małą butelkę do ręki. Ranek mglisty i chłodny się okazał, ludzie się zastanawiali czy na długo nie lecieć.Nikt nie był w stanie powiedzieć jaka będzie pogoda - "jak to w górach".Można było oddać rzeczy do przebrania. które pojechały na metę - wrzuciłam tam tylko bluzę z długim rękawem i leciałam na krótko.
Rozgrzewkę uskuteczniłam w lesie, który mnie zachwycił, jak poprzedniego dnia podczas rozruchu. Nawet żałowałam (niepotrzebnie z resztą, bo memu życzeniu stało się zadość), ze nie będziemy lecieć tak po tych omszałych głazach.. Start spod Pasterki, loga Salomona, muzyka i dmuchana bramka.
Kupa ludzi na starcie i kupa dziewczyn. Poubierani w salomony, compressy, z plecakami, kijkami.Nerwy oczywiście igrają - raz myśl, żeby się nie dać pokonać i wizja tych okolic pudła, a raz - to dopiero twój drugi górski maraton, i to najtrudniejszy w kraju, weź, wyluzuj i dobrze będzie jak w 1szej 10tce się znajdziesz..
3-2-1..ruszyli, ścisk i tłok, tego nie cierpię, więc juz tam zaczęłam kombinować, żeby sie z tej matni wyrwać do przodu.Wbrew logice.
Trasa oznaczona czerwonymi taśmami i strzałkami, dość dobrze, ale opowiadano, że ludzie w zeszłym roku gubili trasę, bo turyści czescy (!) namieszali złośliwie. Zaczęło się łatwo - dużo zbiegów, ale trudnych - korzenie i kamienie, praktycznie same. Pamiętałam, że tu maraton zacznie się po 20 a właściwie 30 km, kiedy będą poważne podbiegi. Więc starałam się trzymać krotko za wędzidło. Ale tak fajnie się leciało w dół..Nogi wykręcały się we wszystkie strony, trasa prowadziła pomiędzy, pod i nad skałami, gdzieniegdzie trafiały się kłody, przez które trzeba było przeleźć, później drewniane kładki nad jakimiś mokradłami - to już po czeskiej stronie. Żaru nie było, więc wody spokojnie starczyło do punktu ok 10 km - owoce, wafelki i napoje. Nie skorzystałam, bo miałam pełny bidon a za 10 km następny wodopój - lecę dalej.. Lecę i mijam, a w pewnym momencie coś poczułam..i nie była to duma - pojawił się ból w prawej kostce, najpierw nieśmiały, niepewny, czy to jego miejsce, czy nie zabłądził..usiłuję go przekonać, że i owszem, cholernie zabłądził! Wypad stąd! Wynocha! Psami poszczuję! A ten, bezczelny, coraz śmielej, zadomawia się, rozgaszcza, herbatę z cukrem i ciasteczka jeszcze podać, psiakrew! Tempo zwolniło sie samo, centralny uklad zasilania wyslał sygnały do mięsni - alarm! napinamy się! No i ch..bombki strzelił - jak mawiają najstarsi górale. Morale padło na pysk, ja też, bo zaliczylam glebę na jakimś kamieniu. To już, kurna nie był bieg, tylko jakies dreptanie dorozkarskiej szkapy, w bezsile patrzylam jak mnie kilka lasek mija po kolei.I w głowie umysl roi plan ratowniczy - "przeciez nie musisz się ścigać, raz można pobiec na spokojnie, zobacz jakie ładne widoki.." &$^%&*&**! Obraziłam się na siebie i swoje rywalki, że nie zechciały się położyć i poczekać.I w takim, nie zaciekawym stanie lecialam dalej, posykując i przeklinając, gdy noga mi się gdzies wykrzywiała, trasa nadal kamienisto=korzeniowa. Najlepsze bylo, to, że te podbiegi DA SIĘ podbiec, to nie Szczawnica, czy Limanowa, ze trzeba podchodzić. Więc przez swoja "opieszałość" trafilam do grupy Męczących się i wraz z nimi podchodziłam. Na prostym dreptałam, z góry skakałam na ile się dało. Zerkałam na profil trasy zamieszczony na numerze ile tego jeszcze. Przypomniało mi się, że na 28 km, wodopój jest przy Pasterce - i stamtąd trasa prowadzi na błędne skały i Szczeliniec, czyli jest najtrudniej, wiec mogę po prostu zejść, daleko nie mam.Ale gdy tam dobiegłam..widziałam swój namiot 200 m dalej..juz mogłabym odpocząć, poddać się..O, nie, nie zeszłam nigdy z trasy! W limicie się zmieszczę, ale skończę ten bieg.Zagryzłam parę pomarańczy i wypilam izotonik (co było błędem) i ruszyłam dalej, po drodze wyprzedził mnie jeden z kolegow, z ktorymi przyjechałam. Drepczę dalej - jeszcze podbieg i po płaskim i podbieg..i zbieg..i juz będą Błędne Skały i potem tylko te cholerne 665 schodków na Szczeliniec..I dostałam jakiejś energii, patrzę, a ty wyprzedzam jedna laskę..potem drugą, trzecią..ale jedna wyprzedziła mnie - grrr. Przed Błędnymi jacyś dobrzy ludzie wyszli z butelkami z wodą. Po drodze w ogóle milo, turyści kibicują, ustępują. Niestety kolejny gwoźdź do trumny - izotonik organizatorów nie skompatybilował się z moim organizmem - złapała mnie jakaś wredna kolka. No nic,lecimy dalej - za Błędnymi fajna trasa - właściwie samo skakanie z kamienia na kamień i wyprzedzam następną (rywalka z Wwy), która maszeruje wcale nie raźnym krokiem. Teraz jeszcze ostry zbieg i Szczeliniec, wytrzymamy. Słońce sie obudziło i świeci. Długi asfalt przez Karlów i znowu kibicujący.Pożartowaliśmy sobie z jakims biegaczem, że ściema z tymi schodami - na pewno jest winda. I wreszcie - są, wija się w górę obrzydliwie, ale maja poręcze, turyści się trochę plączą, mijam kolejną zasapaną, jacyś turyści schodzący z góry krzyczą "Monia! co ty tu robisz??Daj, zrobię Moni zdjęcie!" - No, myślę, to już Monia mnie nie dogoni, niestety kolejne compressy z plecaczkiem są daleko w górze. Z góry schodzą szczęśliwcy z medalami -"już niedaleko, ciśniesz!" Taa, już znam to wasze niedaleko..Serce chce wyskoczyć z piersi i próbuje to zrobić przez gardło. Nie, nie podbiegam, samo podejście wysysa resztki sił. Nagle płasko w tym labiryncie, gość przede mną zaczyna biec, no to ja tez, ale juz oczekuję następnych schodów, bynajmniej nie do nieba..a tu nie - koniec! Meta! Uff.Zjadłam chyba z tysiac pomarańczy, zrobiło się chłodno, złapałam bluzę i chodu, wiedziałam, ze jak zostanę tam dłużej to juz nie zejdę, a tu jeszcze trzeba dotrzeć szlakiem do Pasterki..Wiem, że bolało, wiem,że truchtałam, nie wiem ile to trwalo - godzinę, pół, cztery..marzyłam o prysznicu. Ok 19 dekoracja - oczywiście M.Świerc - ok 3.50 Magda Łączak - ok 4.50. Ale ci co przybiegli później dostawali większe michy makaronu:) Ja się bujalam w 6:23 i byłam 10. Nazajutrz kostka spuchnięta, chadzam wolno. MGS polecam zwolennikom mocnych wrażeń. Cóż, wracam na tarczy. Ale wiem, że ja tam jeszcze wrócę - bo "są maratony, których jeszcze nie znamy"..