środa, 21 sierpnia 2019

Powrót do pisaniny czyli Chudy Wawrzyniec AD 2019 :)

Długo mnie tu nie było, jakoś chęci pisania też nie. Ale opisawszy wrażenia z tegorocznego Chudego na zamówienie Ultra, zapragnęłam i powrotu z pisaniną. Zatem:


Chudy Wawrzyniec AD 2019 czyli jak być smokiem i wielbłądem w jednym.
Na Chudego zapisałam się w dużej mierze z ciekawości jak będzie wyglądała jego  organizacja po pierwszym w Polsce transferze biegu. I zaczęło się dobrze – dla pierwszych 50 osób nocujących w szkole czekały łóżka z pościelą. Łóżka miały dezajn szpitalny z pocz. XX w. – białe, metalowe i ze szczebelkami, dla postronnego obserwatora nasz pokój wyglądał trochę jak sala w szpitalu psychiatrycznym, co biorąc pod uwagę cel naszego przybycia do Rajczy, nie odbiegało wiele od prawdy…
Odbiór pakietów, gadanie ze znajomymi, znajome tereny – Chudy to jeden z pierwszych moich biegów górskich, potem ta sama lokalizacja na zimowych Wilczych Groniach i przyjazdy na Chudego ze sklepem przy okazji pracy w napieraj.pl – sprawiły, że poczułam się jak w domu.
Start przy płonących racach o 4ej rano , a właściwie 4.04 by przepuścić pociąg już chyba wszedł na stałe do lokalnego zwyczaju związanego z obchodzonymi w tym czasie Hudami Wawrzyńcowymi – paleniem ognisk , których początków nie pamięta nikt choć przypisuje się je uczczeniu męczeńskiej śmierci św.Wawrzyńca, nomen omen, upieczonemu na kracie bądź odstraszeniu złych mocy "kie jesce pajscyzna jistniała, a po beskidzkik lasak zbójnickowie chodzowali, panom za krziwde chłopskom skóre garbowali, bogocom zabiyrali ji bidnym dawali" gdy okolice nękała śmiertelna zaraza.
7 kilometrów po asfalcie przez uśpione wsie by świt powitać na podejściu pod Rachowiec. Pierwszy wodopój na 38 km, jest duszno, stan przedburzowy. Piję jak smok a czuję się jak wielbłąd z dwoma litrami wody w plecaku. Za chwilę czeka nas pierwsza pionowa ściana wzdłuż granicy państwa, zastanawiam się wtedy jak wtargano tu te betonowe biało-czerwone słupki…  Na Przegibek dobiegam jakaś zmęczona i z już wysuszonymi flaskami, Tomek z napieraja pomaga mi je napełnić, z rozkoszą zjadam kubek jagód ze śmietaną i ruszam dalej a w głowie kiełkuje zdradziecka myśl, żeby jednak zamiast 80 km wybrać 50 km, wtedy byle do Wielkiej Rycerzowej, punktu wyboru trasy i stamtąd już tylko 10 km do mety..  Na długiej jeszcze wiatrołomy czekają a ja już ledwo zipię.. Ale nabieram wody po korek, jak na 80tkę – „najwyżej będę wylewać”, myślę sobie. Ale też myślę, że nie po to tu jednak przyjechałam, nie żeby skrócić,  jednak wybór krótszego wariantu to jakby zejście z trasy… Nic mnie nie boli przecież, tylko słabo się czuję – dzielę się swoimi rozterkami z Magdą, którą dogoniłam, o której wiedziałam, że  deklarowała wybór 50 km dystansu.  Jeszcze mam kawałek, jeszcze podejmę decyzję. I w takich dywagacjach trafiam na wolontariuszy na szczycie, którzy pytają mnie jaki dystans – zwykle na rozejściu tras były strzałki, więc nie jestem pewna gdzie jestem i myśląc, że to jakaś forpoczta właściwego rozejścia  mówię, że „80, chyba..” Wolo mówi, że jestem 4ta a trzecia dziewczyna  tuż przede mną i idzie, ale ja widzę tylko plecy Magdy, która przecież biegnie 50, pewnie to potem będzie właściwe rozejście, myślę sobie i widać, że moja głowa nie pracowała normalnie w tym upale. I tak sobie biegnę i biegnę wzdłuż granicy i biało-czerwonych słupków i zaczyna do mnie dochodzić rzeczywistość, że jestem już po wyborze a Magda przede mną wybrała jednak dłuższą trasę. Zęby mi zgrzytnęły – znowu będę  4-ta? Jakieś przekleństwo w tym roku? Zaczynają się wiatrołomy, mniejsze i większe, wydeptana ścieżka się wije raz górą, raz z boku, raz pod spodem, czasem nie ma jej w ogóle a gdzie niegdzie wiszą słabo widoczne, półprzezroczyste taśmy o kolorze uschniętych liści. I to nas gubi. Dosłownie. Zbiegamy w pewnym momencie z trasy szeroką ścieżką a trzeba było wąską, w oddali widzę wracających biegaczy przede mną, którzy kombinują by pójść na azymut przez wysokie do pasa jeżyny. Trochę się miotam podobnie ale wracam do ostatniej taśmy i ruszam już właściwą dróżką. Kolejne wiatrołomy i kolejne jeżyny ciągnące się przez 4 km aż do samego Oszusta – okazało się, że dodało to ok. 2 km do długości trasy. Wreszcie jest i on – Oszust – słynna ściana bólu i rozpaczy, choć w tym roku całkiem przyzwoicie nie śliska, w warunkach mokrych robisz tu 1 krok do góry na 4 w dół. Znajduję w lesie dwa porządne kije z tegorocznego modelu Beskid 2.0 i wdrapuję się nie patrząc zbyt dużo w górę. Ale nikogo za mną, nikogo przede mną. Zbieg, który na profilu wygląda bardzo ostro, lekko mnie rozczarowuje, już nie pamiętam tak dokładnie trasy z poprzedniego razu, choć przypomina mi się solidny kryzys przed Trzema Kopcami gdy naprawdę musiałam wspiąć się na wyżyny swojej motywacji by się dalej poruszać. Teraz mam siłę i biegnę wąską ścieżką wśród paproci, w pewnym momencie dobiegam do źródełka umieszczonego w kawałku drewnianego pnia – dodam, że każda woda po drodze była na wagę złota a nie było jej dużo. Nie piję, bo stojąca woda nie wygląda zachęcająco ale wyciągam z niej małą żabkę, dla której brzegi były zbyt wysokie by się mogła sama wydostać. No i wkładam głowę. Byle do kolejnego wodopoju na przełęczy Glinka, tu było nawet piwo bezalkoholowe poprzednim razem!  Z zaskoczeniem dla mnie zza kolejnego zakrętu wyłaniają się plecy idącej dziewczyny – jestem zatem już druga, byle to teraz utrzymać a Ewa Majer pewnie już dobiega do mety. Biorę 1,5 litra picia na punkcie, łyk piwa i nie mitrężąc czasu ruszam żwawo w górę. Jeszcze tylko Trzy Kopce, Hala Lipowska i w dół 10 km do mety! I tu wychodzi jak dobrze jest na końcówce znać trasę. Nie pamiętałam jej już z poprzedniego razu, a że od Hali Lipowskiej były zerwane taśmy prawie wszystkie, leżały co jakiś czas na drodze,  a niżej na rozejściu szlaków nie było ich w ogóle, więc w pewnym momencie wpadłam w zwątpienie czy dobrze biegnę, zaczęłam wracać trochę w górę dopóki nie zobaczyłam w oddali kolejnego biegacza i grzebać w plecaku by przestudiować mapkę kiedy ma być skręt. I trochę czasu na to straciłam. Wbrew słowom na mapce, że ostatnie 10 km to najprzyjemniejszy zbieg ja wszystkie jego kamienie miałam odciśnięte w mózgu, cienka podeszwa x-talon 212 pomagająca zdobyć szczyt Oszusta tu już była kompletnie nieprzydatna a wręcz szkodliwa. Doszedł mnie biegacz, którego widziałam w oddali i dalej już biegliśmy razem a raczej ja za nim próbowałam nadążyć pojękując, klnąc i posykując na przemian. Najwyraźniej miał tracka w zegarku bo leciał bez pudła a nawet mnie kierował okrzykami. Wreszcie zbieg przez łąkę, nagrzane powietrze uderzyło w twarz, ale to już meta, widzę mostek w oddali, a przed mostkiem  - ów kolega czeka na mnie przepuszczając w kolejce do mety. To jest właśnie nasza ultra brać! Nogi za metą prowadzą mnie już tylko do strumienia, w kórym kładę się na pół godziny i paruję, jak smok;)





poniedziałek, 3 czerwca 2019

„Tam dalej będzie jeszcze bardziej mokro..” czyli kilka słów o ultramaratonie Jaga-Kora 105 km.



Miała to być treningowa, biegalna, rozpoznawcza dla możliwości setka w nowym miejscu, miłych okolicznościach przyrody, wiosennym śpiewie ptaków, wśród zielonych łanów trawy, kurzu polnych dróg rozświetlanych porannym słońcem, lekkiej chłodnej bryzie…
A Beskid Niski taki ładny, taki ładny…
Widząc jednak zdjęcia ze znakowania trasy, wrzucone na facebook’a, stwierdziłam, że będzie to trening, owszem, ale mentalny. Bo o pływackim zapomniałam. Przez ostatni tydzień padało wszędzie, ale tam, na południu, padało podwójnie do ostatniego dnia przed startem. Gdy dojeżdżaliśmy do Krosna, widzieliśmy podtopione ogrody, pozalewane gospodarstwa i łąki, a w mijanych miejscowościach trwało pospolite ruszenie Ochotniczej Straży Pożarnej i wojska.
Po odbiór pakietów w Rymanowie Zdroju zdążyliśmy tuż przed zamknięciem biura zawodów. Samo uzdrowisko zwiedziłam już po biegu. Na szczęście kwaterę miałam blisko miejsca skąd w nocy zabierały nas autobusy na start w Jaśliskach. Stamtąd mieliśmy wracać ok. 37 km do Rymanowa i ruszać dalej trasą 70 km.
Spać czy nie spać? Oto jest pytanie. A mając za sobą doświadczenie zaspania na start o g. 12 w nocy, człowiek już ma lekką traumę. Zwłaszcza, że środek nocy to dla mnie pora dość hardkorowa na wstawanie, zdecydowanie wolę nawet wcześnie, ale jednak rano zaczynać aktywność. Kładę się z budzikiem na 00.00 i myślą, że to będzie po prostu BARDZO wcześnie rano…
Godz. 1.30 w nocy, ryneczek w Jaśliskach rozświetlony czołówkami, ciekawe co myślą sobie okoliczni mieszkańcy widząc i słysząc takie zgromadzenie pod lokalnym spożywczakiem. Ruszamy asfaltem, za 16 km punkt żywieniowy przed podejściem na Piotrusia – jedną z najstromszych gór na trasie do Rymanowa. Błoto i woda zaczynają się właściwie zaraz i pozostają z nami do końca. Tyle rodzajów błota w ciągu przeszło 13 godzin to jeszcze nigdy nie uświadczyłam. Było błoto gliniaste, zasysające, poślizgowe, wciągające, gdy się wyciągało zeń nogę, to nie można było być pewnym, czy wyjdzie z butem czy już bez. Błoto czarne i żółte, błoto z wodą po łydki, błoto mlaskające i błoto z kamieniami… Ostrzegano nas, by na Piotrusiu granią w nocy zrobić sobie wręcz spacerek, bo wystające ostre głazy zatopione w śliskości szarżującemu biegaczowi mogły zafundować szybki zjazd po urwisku, niekoniecznie w dobrym kierunku. Potem usłyszałam, że organizator poważnie się zastanawiał, czy nie umieścić lin na zbiegu z Piotrusia. W nocy wrażenie na mnie zrobiły światła czołówek biegaczy przede mną  tworzące w mgle efekt parującego halo wokół całej postaci, wyglądało to zjawiskowo. Na szczycie Ostrej z mgły i mroku światło lampki wyłaniało figurkę Matki Boskiej, w sam raz widmowy kadr do horroru. Wstawał świt i ptaki zaczęły swoje śpiewy, pachniał czosnek niedźwiedzi, było rześko i porannie. Kolejne trzy górki i punkt w Rymanowie, 37 km. Stąd startowała po nas 70-tka. Kolejny asfalt i kolejne górki – trasa rozkładana na czynniki pierwsze. Przebiegam gdzieś przez łąkę na tyłach krzyży opisanych cyrylicą, chciałabym tu wrócić i zobaczyć miejsce na spokojnie. W którymś momencie wspinamy się na górę porośniętą łąką, jeden z tych, charakterystycznych dla Beskidu niskiego, okrągłych  zielonych „piłek”- szczytów. Kręcą się fotografowie, lata, dron, zamieniam słowo z Karoliną Krawczyk, że dziś niestety mgła a tak tu są piękne widoki na okolice.
Droga przez łąkę, spotykam Goprowców na quadzie, pytają czy mokro (ha ha), odpowiadam, że nie zauważyłam. I dostaję informację, że:  „tam dalej zaraz będzie jeszcze bardziej mokro” – no tak, kolejny strumień po kolana, współczuję tym, co zmieniali skarpetki albo buty na przepaku…
Za kolejną górką, za kolejnym strumieniem po kostki ( w pewnym momencie przestałam już je liczyć), zbliżamy się do punktu w Darowie na 62 km. Po drodze widziałam odciśnięte świeże ślady dzika na naszej ścieżce a teraz widzę psie łapy. Zastanawiam się czy to możliwe by były wilcze? Bo skąd na tych przestrzeniach odległych od siedzib ludzkich pies? Ale kilka kilometrów dalej sprawa się wyjaśnia – dobiegam do biegacza, obok którego biegnie pies. Okazuje się jednak, że to nie jego pies a biegnie z nim od ponad 20 km. Jestem dość wrażliwa na błąkające się psy, więc widząc wiszącą u obroży plakietkę ucapiłam zwierzaka na punkcie w Darowie – jest to dziewczyna i ma na imię Chatka oraz numer telefonu właściciela. Fantastyczne wolontariuszki z punktu przejmują Chatkę pod opiekę i dzwonią pod podany numer, wybiegając z punktu słyszę jak zapraszają właściciela po odbiór ultra-Chatki i oddycham z ulgą. Swoją drogą, pies złoto jeśli chodzi o bieganie.
Znów asfalt ciągnący się i ciągnący – stanowczo go za dużo jak dla mnie, spokojnie ze 20 km się zebrało na całej trasie, to musi w końcu zbić czwórki, zwłaszcza na zbiegach. Profil trasy nie do końca odpowiada rzeczywistości w tym miejscu – człowiek się szykuje na dłuuugi powolny podbieg, jedną górkę i długi zbieg, ale tak naprawdę asfalt po płaskim lub lekko falującym ciągnie się bez końca a szczyt nie jest szczytem lecz dłuuugo ciągnącym się czymś pomiędzy nieużywanym od lat szlakiem a dawną drogą zrywkową pozarastaną roślinnością, tu mijają mnie zawodnicy z 70-tki a ja trochę udaję, że też jestem z tego dystansu i mam tyle sił by biec ich tempem, ale trochę mam już dość co znajduje odbicie w moim żółwim tempie. Coraz częściej zerkam na profil trasy – jeszcze punkt, zbieg i znów punkt. Gdzieś znów asfalt się trafia, mijam miejsce startu 17-tki i rozgrzewających się zawodników. Byle do ostatniego punktu na Polanach Surowicznych, jakieś 2 km dalej biegacze z dystansu 17 km mijają mnie ze świstem, próbuję łapać ich energię i wyobrażać sobie, że też jestem z 17-tki. Ale nogi już nie te. Na ostrym podejściu za Polanami zaczyna się robić gęsto, zbiegają się wszystkie trasy, pojawiają się też turyści, mija nas pan schodzący z góry, który się cieszy, że biegniemy tą trasą bo on ją budował (chodzi o szlak kurierów z II wojny  św., którego trasą częściowo wiedzie nasza droga).
Jestem solidnie zmęczona i myślę, że to ostatnie 15 km - strome podejście, kilka hopków i zbieg do mety, ale rzeczywistość bardziej skrzeczy. Ledwo wydeptana ścieżka w czarnym błocie prowadzi zakolami po krzakach. Zaczynają się lotne punkty żywnościowe czyli podwieszone na sznurkach: butelka taniego wina, kabanosy, rzodkiewki, czy puszka piwa, której już nie było. Było też zwierciadło do przejrzenia się przed metą i pluszowy miś. Hopki są hopkami z koszmarów – najgorsze gliniaste błoto zostało nam zostawione na koniec, na krok do przodu są dwa do tyłu, głębokie koleiny po maszynach od wycinki drzew zatrzymują wodę, w którą się wpada po łydki a czasem i głębiej. A na koniec jeszcze całkiem spory podbieg szerokim szlakiem pod linia drzew i byłoby tam całkiem ładnie, gdybym miała siły to zauważyć. Wreszcie zbieg! Zapominam o bólu stóp i ud i cisnę w dół.  Asfalt, Rymanów, meta. Koniec 105,5 km. 1-sza kobieta i 10 open. Szampan i cudne uczucie przerywania taśmy na mecie. Uśmiech od ucha do ucha i nieodparta chęć szybkiego powrotu w Beskid Niski pachnący czosnkiem niedźwiedzim, zroszony rosą  i mlaskający błotem.