niedziela, 23 marca 2014

Budzik dzwoni zawsze dwa razy.

I cięzko wstać, jeszcze sobie poleżę. Tak niedzielnie, leniwie.. bezmylśnie, albo myślnie - puszczę myśli luzem, niech sobie błądzą.. Kot Felek zwinięty w kłębek na brzuchu wcale nie pomaga wstać. Ale dziś 30 km..trzeba do F jechać, po moim lesie to bym się musiała naprawdę sporo nakręcić aby wyszły te 3 godziny. No i inne wymagania terenu stawia Mazowiecki Park. A nie chcę biegać po drogach utwardzonych, nie bawi mnie to, wręcz męczy. No to zbieram się, zdążyłam na 6.50 na kolejkę, potem S1 kierunek Otwock.Wysiadam w Falenicy, dziś z mapą, zrobiłam sobie ksero, żeby nie targać całości..Ruszam spod szkoły w stronę pomnika RAF, plan jeszcze nie sprecyzowany - może szlakami wokół Aleksandrowa a może na manowce. A moze nie wracać do punktu startu.., ale nie chce mi się targać butelek z wodą do umycia w plecaku. Więc chowam je pod jałowcem. Na razie czarny, żółty szlak, i natykam się na literkę W - jak jej szukam to nie ma a jak chce biec szlakami to się pojawia i kusi. To za nią, przeplata się z innymi, ale jest ciekawsza. Wyzywa do szukania. I znowu Mienia płynąca meandrami, bobry niezłą robotę tam odwaliły, burze i wiatry też. Pnie drzew pozwalane do wody, popodmywane brzegi. Ludzi brak na szczęście, spotykam wiewiórki, dwa koty. Poprzednio dobiegłam do parkingu za Mienią i zawróciłam. Dziś szukam dalej. Szlak prowadzi na piaszczystą górkę, resztki bunkrów, znajomy widok..Tak! Znalazłam ją! Gwiazda Górskiego - góra z 5 podbiego-zbiegami. Wymagająca - górka-sucz. Wypluwałam na niej płuca z moim byłym trenerem. Opowiadał, że trener Górski przyjeżdżał tu ze swoimi Orłami na treningi i mówił "to 5 gwiazd" - brzmiało to dużo lepiej niż "to 25 podbiegów". Chciałam ją znaleźć, a że wtedy biegaliśmy bardziej na przestrzał przez las, to nie pamiętałam jak tam dotrzeć. Lecę dalej, trzymam się szlaków, piachy, sosenki, walczę z rurką od bukłaka, nie lubię z tym biegać,chlupocze, przeszkadza, zagina się. Musze się przyjrzeć bliżej firmie produkującej kamizelki na bidony. Użeram się też z mp3 - kupiłam używany, żeby mieć w razie długich wybiegań, kiedy się naprawdę nie chce, ale tu ekranika prawie nie widać i nie wiem czy działa, czy nie..denerwujące. Dlatego nie lubię gadżetów, tylko kłopot i poświęcenie uwagi. Dalej Biały Ług - rozlewisko, z wystającymi z wody białymi pniami i jasnym niebem bardzo pasuje do swojej nazwy. Zataczam koło i wracam do Zbojnej Góry, jednak przed czasem, muszę jeszcze z pół godziny dokręcić, nogi już zmęczone ale jeszcze góra - dół po zielonych stokach. I na deser do Kozaka - mus śmietankowo-malinowy, beza (nie wzięłam kanapki żadnej) i zielona herbata. Poczucie dobrze spędzonego czasu.

poniedziałek, 17 marca 2014

Koniec i początek.

To była ostatnia Falenica w tym roku. Nie wiosenna, słoneczna i ciepła, powiało wichrem, lunęło deszczem. Choć ten ostatni już na dekoracji medalowej. Było mało uczestników - bo pogoda, bo ostatni bieg z cyklu, nie liczący się już do rankingu, bo Bieg na Rondo w tym czasie. Byłam druga z kobiet, z czasem 44'35, czyli dobrze. A w ogólnym rankingu, ku zdziwieniu zobaczyłam się na 4 miejscu, a myślałam, że 5 albo 6 jestem.Trzęsąc się z zimna czekaliśmy na medale (dziękuję biegowej znajomej za ostatnie łyki herbaty) - zawsze jest warto, choć trwa to nieco długo, bo każdy wywoływany imiennie. Medale w Falenicy są ceramiczne, wypalane w piecu i szkliwione, każdego roku inny wzór, żałuję, że nie mam w kolekcji zeszłorocznego, który odwzorowywał górkę, na której biegamy. Był pomysł, żeby dokręcić jeszcze 12 km, ale..pogoda nie zachęcała. Ze Scieżki, w oczekiwaniu na medale dotrwała tylko nasza trójka - Krzysiek, Mariusz, który i tak zawsze robi więcej kilometrów, wracając i odprowadzając do mety każdego Ścieżkowicza i ja. Potem szybciutko do cukierni Kozaka na herę i ciasto.
 Teraz Golgota się usuwa w cień, pozwalając zatęsknić za sobą. Tak sobie rozmyślałam przy ostatnim biegu, że ta Falenica to jedyna w swoim rodzaju. Pierwsze okrążenie jest 'strategiczne' - jak pobiec, żeby się nie zajechać, ale i nie za wolno, drugie - 'filozoficzne' - "co ja tu robię", no i trzecie  - "ciągnę albo zdycham" - każdy podbieg jest już tym ostatnim. Koniec Falenicy to też koniec zimy i początek wiosny, sezonu - już mam wpisany jakiś bieg raz w miesiącu. Za pudło przypadł mi w udziale pakiet startowy do Krynicy - więc po raz drugi B7D, miłą niespodzianką też była nagroda za 1 msce w kategorii wiekowej i kilka kuponów do SportGuru - trzeba będzie się zaopatrzyć w jakąś lekką kurtkę wymaganą na biegach ultra, albo buty...
Teraz znów lekkie obciążenie treningowe - Szefowa niezbyt lubi takie pomysły jak bieg na 85km ("biegniesz, idziesz, robisz siku, kupę.."), ale sobie wymyśliłam Beskidy, to mam. Myślałam, że po macoszemu potraktuję, a tu na liście startowej tylko 4 kobiety..i co ja,biedny miś, mam począć? Przecież nie mogę być ostatnia..
I jeszcze postscriptum do Falenicy - czytam czasem komentarze na maratonczyk.pl po zakończonym biegu, ludzie chwalą, narzekają. Sporo gani "biegaczy", którzy idą ścieżką hamując tych biegnących. Jakoś się nie bulwersowałam do tej pory, bo widziałam,że sporo wysiłku kosztuje tych wolniejszych wdrapanie się pod górę. Ale do czasu. W sobotę potoczyłam pianę z ust, gdy już na ostatnim kółku, na podbiegu napotykam jakiegoś tatusia, z synkiem idących sobie szerokością ścieżki beztrosko - i nie byli zmęczeni, żeby to miało wpływ na myślenie.Jeszcze tatuś gromkim głosem krzyczy do jakiejś znajomej - "chodź, biegnij (sic) z nami, ja jeszcze jedno kółko biegnę!". No.On "biegnie". To był przykład typa "biegacza", którego nie cierpię na swojej drodze. Zwykle się zdarzali na asfalcie, ale widzę, że i na leśne ścieżki przywiało bezmyślność.

niedziela, 2 marca 2014

"Zielono mi...

szmaragdowo (...) jak w niedzielę (...) jak ten młody las popielatej pełen mgły.."
Dzisiejsze dwie godziny we wrzosach, mchach, po górkach i dołkach. Plan był inny. Wyprawa do Falenicy (choć ta mgła i chłód poranny bardzo kusiły, żeby nie wsiąść do kolejki i pobiegać po swojej okolicy) - jak zwykle zajmuje pół dnia - 6-7 godzin. Ale warto się przezwyciężyć, pragmatyzm zostawić w domu (przecież to tyle czasu, mogłabyś zrobić coś pożytecznego po powrocie z lokalnego treningu - no mogłabym, ale już te swoje tereny znam na pamięć i poza tym są płaskie!) i spakowawszy mały plecak ruszyć do Wwy. Potem pustawym 521 dojechać do PKP Falenica. Stamtąd już znana droga w stronę szkoły, która otwiera swe podwoje w niektóre biegowe soboty, gdy trwa cykl Biegów w Falenicy. Mijam ją i robię postój w okolicach startu biegowej trasy. Szybkie przebranie na ławeczce, cywilne ciuchy do plecaka, woda do ręki i let's go. Byłam już tu tydzień temu, odświeżyłam w mapie pamięci trasę czarnym szlakiem, zielonym, aż  do meandrującej ścieżki nad Mienią. Sporo drzew poleciało znad jej brzegów, czasem zastępują mostki, ktoś tez jeden most wybudował celowo. Mienia jak zwykle zachwyca dzikością. Dobiegłam wtedy do parkingu i rozdzielenia szlaków, nie miałam mapy ze sobą, więc wybrałam znaną drogę powrotną, ale gdzieś, już w lesie zwiodły mnie ostępy zieloności i miękkości mchów i potem juz nie wiedziałam gdzie jestem. Ale było pięknie. Zasięgnęłam języka i przez Aleksandrów wróciłam do Falenicy. Niby nie musiałam, bo cały domek na grzbiecie, ale zostawiłam przy starcie w krzakach butelkę z wodą do umycia się. Więc dziś z mapą. Miałam plan - polecieć z Mienią i za parkingiem na niebieski szlak, którym dotarłabym do punktu wyjścia. Ale oczywiście znów leśne nimfy zagrały swoją pieśń i ściągnęły mnie na manowce, za pomnikiem lotników RAF-u. Machnęłam więc ręką na plan i latałam  bez celu po tych obłędnie zielonych pagórkach, bez ścieżek i dróg. I uwielbiam to. Poznawałam okolice, częściej błądzę jak trzymam się kurczowo ścieżek nie znając lokalnych piasków, brzózek i wądołów. Falenicko-Józefowsko-Emowsko las jest przebieżny, można naprawdę zachłysnąć się tą zieloną przestrzenią. Dziś pusto było, mało ludzi, pewnie zimno nie zachęcało do spacerów. Odpoczęłam, mimo, że się spociłam. Bałam się o kolano trochę, ale ono o dziwo, nie protestowało. Ostatnie dwa tygodnie to był domowy obóz biegowy, zwiększenie ilości kilometrów i coś się wpięło w bok kolana jak usztywniona wstawka z drelichu. Też i zrost w łydce się odezwał. Tak, sport to zdrowie.. I jeszcze raz się potwierdziło, że moje ciało uwielbia bezdroża, biegało mi się o wiele lepiej niż po, wydawałoby się, łatwiejszych, udeptanych ścieżkach i drogach. Do Falenicy wróciłam po dwóch godzinach hasania, prysznic z butelki i ulubiona część  programu - herbata i deser w cukierni pana Kozaka, która wygrała tegoroczny tłusto-czwartkowy konkurs na najlepsze pączki warszawskich cukierni. Skusilam się tym razem na mus waniliowo-biszkoptowo-czekoladowy polany sosem jeżynowym. Mmm..niebo w gębie.. Do kawiarni weszli też jacyś biegacze, zaczęły się rozmowy o życiówkach na dychę, "urwaniu", "dokręceniu", garminach..dopiłam herbatę i wyszłam. Też jestem ambitna, też mnie cieszy jakiś czas, ale..chyba już chcę innego biegania. Takiego, gdzie najważniejsza "pogoda rozśpiewana, na chmurze bal do rana, gada woda i sitowie.."