środa, 16 grudnia 2015

Kontuzje a sprawa polska.

W dobie ostatnich wydarzeń, grzechem byłoby nie nawiązać do polityki w czymkolwiek. Czytam przepis na czekoladową tartę z awokado na stronie Polska biega - pod artykułem rozciąga się lista hejtowych komentarzy, ktoś wrzuca na fb wiadomość o cięciach w puszczy - komentarz o Żydach.. Rzygać  się chce.
Chciałabym napisać co nieco o książce Kelly'ego Starretta, Gotowy do biegu.
Ta książka nie jest łatwa, to nie jedna z książek - podręczników gwarantujących "z nami unikniesz kontuzji". Choć może się taka wydawać. Kelly Starrett to amerykański fizjoterapeuta i crossfiter, jest pasjonatem i to przekonującym. W swych filmikach kręconych w zagraconym garażu daje ci do ręki sposoby na pozbycie się lub zapobieżenie (jeśli jesteś szczęściarzem) kontuzji. Ale nie ma nic za darmo. W zamian musisz pracować, dzień po dniu, "nie ma dni wolnych". Przesłaniem Starretta jest zdanie, że każdy człowiek powinien umieć i chcieć zdiagnozować oraz usunąć podstawowe problemy swojego ciała.
Trafiłam na stronę Kelly'ego na Youtube, borykając się z długotrwałymi efektami wywrotki na treningu w górach. Byłam na masażach, u osteopatów, fizjoterapeutów (sama skończyłam niedawno studia w tym kierunku) i nic. Problem tylko ewoluował. Według Starretta (jak i innych fizjo) kontuzje biorą się z kilku przyczyn: - nieprawidłowa postawa, - ograniczony zakres ruchu, - wyrobione złe wzorce ruchu. Ale, jako terapeuta nie poprzestaje na wbiciu kciuka w pacjenta, wygięciu po dróżnymi kątami kończyn i zaleceniu kilku ćwiczeń do domu, które pacjent zrobi przez 10 min, a pozostałe 10 godzin spędzi w przykurczu stawów biodrowych w samochodzie, przy biurku, na kanapie. W "Gotowym do biegu" wszystko zależy od ciebie - masz 12 punktów-testów do sprawdzenia czy twoje ciało układa się i pracuje prawidłowo. Jeśli nie - wiesz co robić. 3/4 książki to dokładnie pokazane i wytłumaczone sposoby mobilizacji tkanek - czyli tego, co robi twój fizjo, a ty syczysz z bólu i płacisz mu grubą kasę. Używając wałka, dętki od roweru, piłeczki do lacrosse'a, przez 10-20 minut dziennie jesteś w stanie tak przebudować sobi tkanki, że zlikwidujesz napięcia mięśniowo-powięziowe, które jeśli jeszcze nie doprowadziły do kontuzji, to zrobią to prędzej czy później.
Oczywiście, to co proponuje Starrett, to nie remedium na wszystko. Często wizyta u fizjo jest niezbędna, mogą pojawić się też kolejne kłopoty, ale juz będziesz wiedział jak się do nich zabrać.
Tu chodzi o mobilizację - usprawnienie zakresu ruchu, zlikwidowanie przykurczów, rozluźnienie spiętych tkanek, co w odpowiedzi da nam większą moc mięśni i ścięgien. Nic, co jest sztywne długo nie popracuje.
12 punktów. 10-15 min dziennie. To niewiele, ale popracować trzeba, nie ma cudownych środków.

sobota, 10 października 2015

Piękna Helena.

W crossficie, jak tornada, imionami kobiet nazywane są workouty: Helen, Angie, Fran - zestawy ćwiczeń w kilku seriach. "Helen" to 3 serie po 12 podciągnięć na drążku, 21 swingów kettlem o wadze 28kg i 400 m biegu. Na czas. Od pewnego czasu z zafascynowaniem oglądam The Crossfit Games - amerykańskie mistrzostwa najlepszych zawodników crossfitu. Jest to kilka dni ciężkich ćwiczeń wytrzymałościowo-gibkościowo-siłowych, w czasie których wyłaniani są najlepsi. Po morderczych kilku seriach np drążka, roweru, martwego ciągu, bez chwili na odpoczynek, dowiadują się, że teraz burpee z przeskoczeniem przez płot, wdrapanie się po linie i serie przysiadów ze sztangą - 1-2-3-go! To niesamowite ile człowiek jest w stanie znieść fizycznie. Przeczytałam książkę Richa Fronninga - czterokrotnego mistrza tych zawodów, opisywał swoje pierwsze zawody, gdy był na prowadzeniu po kliku seriach, gdy dostali ostatni workout - właśnie burpee z płotem i 3 razy lina - nie umiał wejść po linie, stał bezradnie przyglądając się innym, którzy go mijali w klasyfikacji, wreszcie wszedł bez użycia nóg - co jest ogromnym nadużyciem energetycznym, jeśli w perspektywie masz jeszcze kilka serii tej liny. Ręce już go nie utrzymały przy schodzeniu - spadł uderzając głową w wiadro z magnezją. Znów próbował, ześlizgując się i paląc dłonie liną.
Regułą jest, że nie wszystkie ćwiczenia są wcześniej wiadome, zawodnicy dostają info co jest do zrobienia już na stadionie.Więc ta niewiadoma jeszcze podnosi adrenalinę zawodów. Pewnego roku uczestnicy zostali przewiezieni autobusami do Camp Pendleton - amerykańskiej siedziby marines i poinformowani, że czeka ich rodzaj triathlonu - pływanie z płetwami w morzu, górski rower i bieg górski. To nie były duże odległości, ale dla ludzi, którzy bardziej jednak pracują siłowo, to była mordownia. A to był tylko jeden z dni zmagań.Widać było, jak prowadzenie objął były zawodnik pływacki, w morzu szło mu najlepiej. Potem była jazda rowerem po okolicznych pustynnych wzgórzach, w piaszczystych miejscach zawodnicy po prostu brali rower pod pachę i szli pieszo.Ostatnim etapem był bieg górski - tu już dużo było spaceru, upał nie sprzyjał dużej masie mięśniowej. Największe wrażenie jednak zrobiły na mnie zawody w targaniu worków z piaskiem ciężkich-jak-cholera. Najpierw dziewczyny musiały znieść z korony stadionu 8 worów nie wypełnionych na full piaskiem, więc punkt ciężkości nieustannie wędrował, przerzucić je przez bandę,  zeskoczyć, załadować na taczkę, która też na lekką nie wyglądała, przejechać na drugą stronę  płyty, wrzucić je przez bandę - i tu był cały szkopuł, bo banda jest dość wysoko, taki wór musisz unieść na głowę, by go przerzucić a ręce  mdleją. Lub podłożyć sobie kilka worków i po nich wchodzić, ale co potem z ostatnim workiem..przerąbane miały dziewczyny (zresztą faceci też), którzy nie grzeszyli wzrostem. Gdy już się uporały z wrzuceniem, musiały same przeskoczyć bandę i wtargać te wory na górę. A upał lał się z nieba, gdy już ktoś wciągnął ostatni wór na górę padał jak mucha.
Czytam  teraz "Biegacza niezłomnego" - o korzyściach treningu CrossFit Endurance, opracowanego przez autora, Briana McKenziego. Chodzi o zwrócenie większej uwagi u biegaczy własnie na ćwiczenia siłowe, i to nie te w siłowni na maszynach, lecz właśnie crossfitowe. Dają siłę, giętkość, wytrzymałość, zwiększają ruchomość w stawach. Szczególnie w biodrach, które u większości ludzi, nawet biegaczy, są zapomnianą częścią ciała. według Kelly'ego Starretta, fizjoterapeuty zajmującego się crossfitem, przyczynami większości kontuzji są ograniczenia ruchomości w ciele, ale nie zaleca rozciągania, lecz właśnie przysiady ze sztangą, gumy, piłki lacrossa do rozlepienia ściągniętych tkanek. Przede wszystkim zwiększenie mobilności i wzmocnienie ciała, do czego crossfit się idealnie nadaje.
Wcześniej, gdy się pojawiła ta moda  u nas na zajęcia crossfitu, trochę się z tego podśmiewywałam. Mówiłam, że mam darmowy crossfit w domu, bo mam drewno do porąbania, 2 tony węgla  do wrzucenia do garażu, wożenie ziemi taczką i td. Ale miałam okazję w pracy poznać zasady tej gry i jestem za, bo nie polega to tylko na bezmyślnym pakowaniu mięśni, lecz uelastycznia i wzmacnia całe ciało,głównie mięśnie głębokie, daje koordynację i jednocześnie te ćwiczenia są techniczne, więc pracuje mózg, układ nerwowy i torowanie nerwowo-mięśniowe.
Mam czelendż do końca października - Helen. Na razie podciągam się statycznie 4-5 razy, ćwiczę 18kg kettlem, i uczę się kippingu - czyli technicznego podciągania - i tu wychodzi jakie mam słabe mięśnie brzucha i bioder.. Jest co robić.
https://www.youtube.com/watch?v=-Y4_0QtOTv4

sobota, 29 sierpnia 2015

TatrzańskaSzelma


Bogowie, jak tu ładnie! - 20 km za sobą zostawiliśmy Zakopane, Białkę z chaosem reklam, wszechobecną kostką, cepeliadą i odpustem. Ždiar to mała miejscowość położona u stóp słowackich Tatr, wiekowe ale zadbane drewniane chałupy kryte gontem, okiennice malowane w kwiatki, wszędzie kwiaty w doniczkach. a wszystko wkomponowane w zielone stoki gór. Na wyciągnięcie ręki wznoszą się skaliste ściany Tatr Bielskich.
Szukając szkoły, w której jest biuro zawodów zaglądamy do lokalnego sklepiku -  niełatwo go znaleźć przyzwyczajonym do krzykliwych marketów - wygląda jak sklepik na amerykańskim zachodzie, gdzie wszystko, co potrzebne do życia mieści się na paru metrach kwadratowych. Szukam herbaty z tatrzańskich ziół, słowackiego specjału, który miałam okazję już u nich pić.
W szkole, na wzniesieniu, biuro zawodów - stół pod namiotem Dynafitu, kilka flag z logiem sponsora, grupka ziomków w baseballowych czapeczkach i górskich ciuchach. Jesteśmy dość wcześnie ale pakiety dostajemy, modne, bo minimalistyczne, bez koszulek i chipów, tylko z wydrukowanym i zalaminowanym numerem startowym.Częstują nas jeszcze Tatranskim Cajem - jest tam i owszem herbata, zioła, ale też mnóstwo procentów.. W szkole mamy nocleg, na małej sali gimnastycznej, dlatego org zaznacza,ze tylko pierwszych 100 biegaczy może z niego skorzystać. Ale rano widać, że kilka  namiotów  wyrosło na trawniku, a ktoś nawet spał pod gołym niebem na boisku. W szkole surowo - 1 niezamykana toaleta i koedukacyjne prysznice.
O 21-ej odprawa, więc idziemy na rozpoznanie ostatnich metrów trasy, bo meta jest właśnie  przed szkołą, a za bramę finiszu służy ogrodzenie z siatki, na oznaczenia zużyli może ze dwa metry taśmy Salomona i sprayu na dwie strzałki  na asfalcie. Trasa biegu prowadzi czerwonym szlakiem  Magistrali Tatrzańskiej  i nie ma innych oznaczeń poza szlakowymi. Trasa zbiega z gór do miasteczka, nie widzimy tego właściwego zbiegu, który na profilu wygląda jak ostrze żyletki. Może to i dobrze. Poznajemy ostatnie 2km - szeroki,płaski szlak w dolinie, przebiega w pobliżu dużego hotelu, strumienia, potem zmienia się w asfaltową drogę, której na szczęście nie ma dużo i obok ruin drewnianego pensjonatu przekracza główną drogę, by ostatnie 200m  pociągnąć pod górę do szkoły.

Przyglądam się zawodnikom nocującym w szkole, jest sporo takich, co nastawiają się na wędrówkę, są też ścigacze o posturach chartów. Ale widać,że wszyscy biegają  lub chodzą po górach, nie ma osób z przypadku, ani z mody - wysłużone Salomony, dużo Inov8. Matus robi odprawę, gada po słowacku,ale da się zrozumieć mniej więcej. Należy mieć telefon, plecak lub nerkę, picie, jakieś jedzenie, apteczkę według uznania, mapę Tatr Wysokich, nrc, kurtkę przeciwdeszczową, ubezpieczenie i 10 eu.
Start o 8 rano z Byvala  Vazecka Chata 1180 m.n.p.m.O 6.30 pakujemy się do 3 autokarów, trochę chłodno, godzina drogi przed nami, ludzie przysypiają. Jedziemy cały czas pod górę, mijamy kolejne kurorty - miasteczka, choć czasy świetności maja za sobą, to zadbane w większości. Znajomy Hotel Hubert i stacyjka kolejowa, którędy prowadził w zeszłym roku Beh na Gerlach. Choć wcześnie, widać trenujących biegaczy i kolarzy na tym górzystym odcinku asfaltu. Dojeżdżamy do niewielkiego parkingu, stąd zaczyna się czerwony szlak, start jest kilkaset metrów wyżej.Tu jeszcze organizatorzy wydają pakiety startowe. To mi się bardzo podoba u sąsiadów, że na praktycznie każdy bieg możesz zapisać się jeszcze w dniu startu i cena wcale nie rośnie do kosmicznych rozmiarów.
Wybija 8-ma. Ruszamy, jest nas ok.200 osób. Wąski szlak powoduje za chwilę korek, początek dość mocno pod górę, później się złagodzi. Trudno wyprzedzać, z czasem peleton się rozciąga i można znaleźć swoje tempo. Podłoże trudne, biegnie się "na Japoneczkę", czyli drobiąc małymi kroczkami, skacząc z kamienia na kamień i między korzenie.Nie zabrałam dużo wody, bo 1-szy punkt jest po 9 km stosunkowo łatwej trasy i liczę, że tam dobiorę. W Strbskim Plesie okazuje sie jednak, że picie jest tylko w dużych kubkach i nie chce mi sie wytrącac z rytmu, kombinowac z nalewaniem i rozlewaniem, wypijam  i lece dalej. Pierwszy podbieg zaczyna się łagodnie, mijamy dopingujących turystów, po 15km trasa juz prowadzi po wielkich głazach, czasem można sie tylko orientować gdzie, po śladach raków na kamieniach.

Za szczytem (ok 2000m.n.p.m.) droga idzie trawersem, mijamy górskie jeziorko z lazurowa wodą, mam  ochotę się tu zatrzymać i wypić połowę. Dobrze,ze jest zachmurzenie, bo palące słońce dałoby nam popalić. Zaczyna sie zbieg do Sliezsky Dom 1670 m.n.p.m., gdzie była meta Biegu na Gerlach i kąpalismy się w lodowatym, ale pięknym jeziorze. Teraz jest tu 2-gi punkt z wodopojem i jedzeniem. Nowoczesna architektura schroniska i otaczające szczyty odbijaja się w tafli jeziora. Uzupełniam bukłak, łyk coli, jeden z biegaczy robi zdjęcia i mówi mi,że jestem trzecia. Trzecia?? Rzucam okiem czy nie nadbiega konkurencja,łapię kawałek banana i już mnie tam nie ma.



Jeszcze kawałek zbiegu i na 31km, w Hrebienoku, jest trzeci punkt. Tu już więcej turystów, z dziećmi, babciami, psami i kotami, a od Hrebienoka to wręcz stonka turystyczna, trudno wyminąć, nie są zbyt chętni do ułatwiania drogi. Choć nie wszyscy.Przebiegam przez mostek a szpaler ludzi po bokach okrzykami i oklaskami zagrzewa nas do walki, czuję się jak na verticalu w Alpach. Trudno sie biegnie, bo caly czas trzeba cały czas szukać miejsca na stopy wśród ostrych kamieni.Mocne podejście na Zelene Pleso, tu juz wieje mocno, droga prowadzi drewnianym podkładem torów kolejki. Na widoki mało poświęcam uwagi, cały czas gapię się pod nogi przebierając nimi z wysoka kadencją.



Zmęczone stopy już się potykają i wywijają, raz sama wywinęłam orła. Na szczęście mam  pełne zaufanie do butów, choć wzięłam Inov8 Terraclaw na trasę bez wypróbowania, tyle, co pobiegałam dwa dni wcześniej na Smerek i Chatkę Puchatka. Mają trochę  mniejszy rozmiar niż zwykle noszę, więc miałam wizje zmasakrowanych paznokci na zbiegach. Jednak nic się nie wydarzyło, a szutrów i kamieni trzymały się jak wściekłe.
Na szczycie juz mocno wiało, więc herbata na kolejnym punkcie, na zbiegu w Chata pri Zelenom Plese 1550 m.n.p.m. ok 43 km, była wybawieniem. Tu już kanapki ze smalcem i nutellą do wzięcia. Napełniono mi bukłak, jak zwykle nie chciałam spędzać dużo czasu w miejscu, więc złapałam rodzynki, banana i w drogę. Którą, tu trochę pogubiłam, poleciałam nie tym szlakiem, co trzeba pod górę i kosztowało mnie to trochę minut i wiadro energii. Nie wiedziałam tez, czy konkurencja mnie nie minęła. Na punkcie powiedzieli,że teraz tylko na grzbiet, ale ten grzbiet miał kilka szczytów. Znów mozolne wchodzenie, o dziwo miałam nadal sporo energii i szlo mi to dość żwawo. Podziwiałam dziadka, z którym się znów minęłam pod górę podchodził jak sarenka. Czarne chmury zaczęły się nad nami zbierać a pierwsze krople spadać.Darłam pod górę ile wlezie, żeby jak najmniej czasu spędzić w nadchodzącym deszczu. Wreszcie jest ten grzbiet, teraz do domu tylko 15km. zbieg na łeb na szyję sądząc z profilu. Myślałam,że  będzie podobnie jak z Ornaku, ale jakże się myliłam..
Zaczęło się niewinnie, schodami z belek, potem napięcie rosło. Kamienie leciały luzem a ja z nimi, skały z łańcuchami, wijąca się meandrem trasa najeżona kamulcami, że czasem nie wiadomo było którędy lecieć. Turyści z paniką w oczach przyklejali się do ścian, gdy lecieliśmy z góry.Ten zbieg na świeżości budzi grozę, gęsią skórkę i jeżenie włosów, a po 40 km w nogach - powinien być oznaczony trupią czaszką ze skrzyżowanymi kośćmi.
Teraz podwójnie dostałam szybkości by zdążyć przed deszczem, bo gdybym miała pokonać ten odcinek na mokro, to robiłabym to tyłem, na czworakach, zębami wczepiając się w każdą wystającą trawkę.
Dziadek gdzieś pomykał pode mną, mijaliśmy po drodze tych, którzy słuchali bardziej rozumu niż serca i nie gnali w dół. Po jakimś czasie nastała normalna ścieżka w lesie, tyle,ze najeżona kamieniami i korzeniami, ale to już znałam.Coraz niżej i niżej, aż poznałam znajomy mostek, teraz 2 km do mety i ile fabryka dała.Z muzą na uszach i obłędem w oczach minęłam dziadka , potem jeszcze kogoś.Przebiec drogę i ostatni podbieg w miasteczku, wzięłam sobie za punkt honoru, by podbiec pod sama szkołę. Meta! Piwo do ręki, przez chwilę dochodzę do siebie padłszy na trawę. Udało się, jestem trzecią z kobiet. W biegu, którego ukończenie stało pod znakiem zapytania ze względu na gnębiącą długi czas kontuzję.
Po ablucjach - niestety tu minus muszę dać, woda pod prysznicem była lodowata - prze godzinę telepie mnie pod śpiworem. Org zapewnił makaron z sosem w lokalnej restauracji. Wracamy na dekorację - najszybszy był Paweł Krawczyk z Krakowa - 6.01, za rekord trasy dostał ręcznie robiony nóż fiński przez jednego z biegaczy/organizatorów. Najszybsza kobieta - Denisa Lukacova-Salcova z pobliskiego Popradu - 7.43. Szybkie czasy, bo słońce nas oszczędziło.


Dostajemy zaproszenie na afterek, idziemy jeszcze zjeść kolejny makaron i prazeny syr i..konia z kopytami bym zjadła..W restauracji, gdzie jak zrozumieliśmy ma być ten afterek nic się nie dzieje, wracami więc do szkoły kłaść się spać, a pod szkoła impreza na całego, orgowie odreagowują, biegaczy niewielu,, głównie to znajomi. Dostajemy po kolejnym piwie, ono na szczęście bezalkoholowe, ale Tatranski Caj zaczyna sie lac strumieniami. Jeden z orgów, mocno już wesoły, rozlewa kieliszki i wręcza każdemu, u kogo słyszy "smska", do mnie przyszło ich chyba z 6, przy wyłączonym telefonie.. Tańce przy energetycznej słowackiej muzie, włączają polski kawałek "Jedzie pociąg z daleka" i świetnie się przy tym bawią. Przenosimy się do zaprzyjaźnionego lokalu, zabawa i pląsy trwają się dalej. Ewakuujemy się wkrótce, bo rano trzeba wyruszyć w drogę powrotną. Rano jeszcze spotykam znajomego fotografa, który z plecakiem wraca przez góry do domu. Ostatni rzut oka na szczyty, chmury je opływają jak fale. Spokój i cisza.Chciałoby się tu zostać dłużej i zaraz wyjść w góry.

niedziela, 14 czerwca 2015

Bieg Marszałka w Sulejówku czyli znów zostałam ulicznicą.

Ten bieg już zawsze będzie miał dla mnie skojarzenie z gorącą patelnią, na której skwierczą jajka. Wybrałam się, bo wypadałoby już pobiec tę dyszkę na asfalcie, Garwolin, na który miałam chęć, niestety jest za tydzień, kiedy mam zaliczenia w szkole. Sulejówek, bo sobota i jechał Krzysiek, więc wiozłam tyłek elegancko pod samą szkołę, gdzie było biuro zawodów. Właściwie to powinnam się uczyć, bo nazajutrz kolejne zaliczenia, ale juz nie mam do tej szkoły zdrowia.Wybrałam sobie dzień zaiste biegowy - 30 st. w cieniu, a cienia nie ma.Trzy okrążenia po kwadracie ulic w żarze rzewnych żądz. Litościwi mieszkańcy powystawiali szlaufy i zraszacze, jednak - kiedy mgiełka była bardzo ok, to dostanie w pysk, czy po szyi takim mocnymi zimnymi kroplami przyprawiało o szok termiczny. Już na rozgrzewce wszystko mi pulsowało z przegrzania. zaraz start, łapię się na tym,że właściwie to nie wiem jak ten dystans biec, już zapomniałam jak się biega takie krótkie. "Trzeba zap..lać" słyszę radę od Krzycha. Po pierwszym okrążeniu  wiedziałam na co mnie stać i starałam się tylko trzymać tempo.Większość trasy pokonałam w pobliżu gościa w zielonym, który zaczął biec obok mnie i nawet tak fajnie biegł,że mi to nie przeszkadzało, trochę szarpał tempo, raz do przodu leciał, raz zostawał i trochę nie wiedziałam, czy to ja tak szarpię, czy jednak on. Biegłam 1sze okrążenie za rześką dziewczyną zastanawiając się, czy dam radę ją przegonić, czy nie. Ale dylematy moje rozwiązała zbiegając do mety, więc była na krótki dystans - 3300m. W połowie drugiego, na długim, rozpalonym, płaskim asfalcie przegoniła mnie inna, też na moje oko, dość żwawa, nie podjęłam walki, bo upał zwyciężał. Jednak za rogiem, mijam ją opartą o płot - "aha, przegrzało", myślę z lekką satysfakcją i mocniej przebieram nóżkami, bo nie wiem, na ile ją zastopowało. Od pewnego czasu zmieniłam technikę biegu i staram się biegać na śródstopiu, lądować tuż przed środkiem ciężkości i szybko zabierać nogę do góry, jest to dość śmieszne, bo tak jakbym kręciła młynek nogami. Jednak na takich zawodach nie umiem biec jeszcze tylko tak, więc tez wyciągam nogę do przodu i mam dłuższy krok, ale zauważyłam, że im bardziej się pochylę, przeniosę tułów w przód tym szybciej mi się biegnie, jednak jeszcze jest to dość trudne dla mnie do utrzymania i łapałam się na tym,że wracałam do starego, czyli ciało z tyłu, noga z przodu. Trzeba jeszcze potrenować, bo metoda POSE ma ręce i nogi. Wreszcie 3 okrążenie, "zaraz ten koszmar się skończy", gdzieś kątem ucha słyszę, że ktoś mi kibicuje, mijam już ludzi, którzy mają jeszcze przed sobą okrążenie - współczuję im, w takim upale.Mijam też tych, który biegli w moim tempie, ale przeszli do marszu. Wreszcie zakręt, w oddali czerwieni się dmuchana bramka, ale to był start, wiem,ze jeszcze muszę skręcić na teren szkoły i pokonać połowę boiska by wbiec na metę, tu gdzieś słyszę, że jestem trzecia. Meta, woda, medal, nogi mi się plączą, byle zejść z tego słońca. Przybijam piątkę z kolegą w zielonym, który na samym końcu jednak się wyrwał do przodu. Nie poleguję długo na trawie, marzę o prysznicu, niegrzecznie odrywam Krzyśka od konwersacji z kolegą, bo mamy we wspólnym worku rzeczy, ale ja MUSZĘ pod prysznic. Niestety, w szkole tylko umywalki, dobre i to.WODA. Po ablucjach, wracamy na boisko, można zjeść zupę (nie przełknę), chleb ze smalcem i ogórkiem. Spotykamy znajomych.Wreszcie dekoracja, bardzo miło jest stawać na podium, bardzo miło..;) I to obok Emilii Zielińskiej, która jest bardzo szybką ulicznicą. Puchar, plakietka z odpadającą główką Marszałka, kolejna torba New Balance, której się szybko pozbywam na rzecz bazarku dla husky'ch, 4-kilogramowa książka-album Wasyla, która mi mocno obciąża plecak. Na szczęście z powrotem też do metra mam podwodę. Jeszcze zostajemy do końca, by brawami nagrodzić mundurowych - tych podziwiam, w takim upale w butach wojskowych, mundurach..masakra, jakaś dziewczyna też wygrywa, gratuluję jej, to wyczyn nie lada. Właściwie nie czuję się zmęczona, mogę chodzić po schodach..oszukaństwo jakieś a nie bieg;)

czwartek, 11 czerwca 2015

Tak w ogóle to biegam..

..tylko nie pisałam jakiś czas. Praca, szkoła, bieganie, dom. Annecy to byly drugie zawody w tym sezonie. Pierwsza była Beskidzka w wersji short - ok 30km. Jeśli nie liczyć cyklu w Falenicy, gdzie już byłam w ogródku, już witałam się z gąską, ale przez wyjazd na obóz i złapanie choróbska na tymże, spadłam na 3 msce. Beskidzka była sprawdzianem stopy, którą sobie nadwyrężyłam poważnie zimą na treningu w Świętokrzyskich, echo tego poślizgu mam do dzisiaj i jeszcze nikt nie wpadł co trzeba naprawić, gdzieś coś się skręciło, jakieś pasma powięzi i rzutuje to na cały układ ruchu. Choć jest dużo lepiej.
w startach trochę szkoła bruździ, bo wylądowałam na zaocznych i teraz cały czerwiec to zaliczenia, na szczęście ostatni rok.Praca nowa, i nie byle gdzie bo w sklepie z zabawkami, czyli napieraj.pl. Więc ukochane inov8 mam na wyciągnięcie ręki. To naprawdę dobry towar i wiedziałam już o tym zanim zaczęłam pracować w sklepie. Pierwsze to były, kupione jeszcze u Krzyśka i Magdy na wersalce, oroc 280, tygrysy z kolcami, teraz używam ich w zimie i Falenicy, pozszywane dratwa i lekko szczerbate. Drugie to klasyka gatunku, ulubione,czyli x-talony "szerszenie" 212, już przestałam je oszczędzać i latam w nich codzienne treningi. Są jak druga skóra na podeszwie, mimo,że już ząbków prawie nie mają. To nic, będą jeszcze na asfalt. Następne - ex equo:  kolorowe trailroc 245 - z tymi się jeszcze dogaduję  i wyostrzone x-talon 190 z nagrody na Chudym Wawrzyńcu - te to używam jak ferrari, tylko do startów. Kolejne - odkupione z drugiej ręki trailroc 255 - miękkie kapcie, jeszcze nie startowane, są ciut za duże i jeżeli, to pobiegłyby ze mną coś dłuższego, co nie wymaga precyzji stąpnięcia lecz po prostu tupania. No i już w sklepie wybrałam sobie następców "żółtych szerszeni", czyli "pomarańczowo-niebieskie osy" x-talon 212, długo się do nich przekonywałam, bo niby takie same ale miałam wrażenie toporności i sztywności, z ich strony również czułam dystans, nawciskałyśmy sobie wzajemnie miesiąc później na treningu w Kielcach - one mi pęcherz, ja im brzydkie słowa. Wylądowały u szewca, noc w imadle i na drugi dzień (tuż przed wyjazdem do Francji) jak do rany przyłóż. Jeszcze w stajni sa czerwono-białe x-road 178 - "laczki" jak mawia kolega, też za duże nieco, bo to ostatnia para była, służyły najpierw do chodzenia w pracy, raz zabrane do Kabackiego na szybkie przelotówki, gdzie  spodobała mi się ich sprężystość, może w nich polecę dyszkę asfaltowa w sobotę, są prawie płaskie, tu się z pięty nie biega. Dlatego się waham, bo już parę miesięcy minęło odkąd zaczęłam zmieniać technikę biegu, to jednak przy zmęczeniu walę piętą o ziemię. No i last (but no least) - inov8 recolite - wyszperałam je zapomniane pod najniższą półką w sklepie, założyłam i .. musiałam je mieć. Cudnie miękkie, szerokie w śródstopiu sandały. Niedługo napiszę parę słów o plecaku/kamizelce, który biegł ze mną w Annecy.

Bier się w kurrr.. do pola, czyli les Championnats du Monde de Trail IAU 2015

Krok za krokiem wdrapuję się wąską ścieżką po zalesionym zboczu. Na szczęście słońce tu nie dociera, bo marne byłyby moje widoki, zresztą -  zdechłam już ze 25 km wcześniej.To druga połowa, gdzieś przed skałami Mont Baron, choć może to był któryś z hopków przed ostatnim punktem odżywczym na 69km.. Nagle czuję coś włochatego ocierającego mi się o łydkę, patrzę w dół, a to przepycha się mały łaciaty piesek i leci ścieżką do przodu, za plecami słyszę "Bonjour", oglądam się i wyprzedza mnie hoży dziadek z plecakiem moich rozmiarów szwarno wędrujący w górę.- No cudownie - myślę, już wyprzedziła mnie z połowa biegaczy z innego biegu, chyba wszyscy z mojego i jeszcze piesek..
A zaczęło się nerwowo, o ostatecznym zakwalifikowaniu do drużyny polskiej na Mistrzostwa do Francji dowiedziałam się trzy tygodnie wcześniej.Sześć osób stanowiło reprezentację - 3 dziewczyny i trzech chłopaków, prócz nas miało  jeszcze pojechać kilka osób na swój koszt. Grant dla reprezentacji kraju od organizatora obejmował trzy noclegi w hotelu z wyżywieniem oraz start, podróż mieliśmy opłacić sobie sami. Część z nas jechała samochodem z Torunia do Berlina na lotnisko, część do Pasterki i stamtąd samochodem do Pragi na lotnisko, ja noc spędziłam w Polskim Busie Warszawa-Berlin, a jeszcze dwie osoby już docierały indywidualnie. Punktem zbornym miało być lotnisko w Genewie, gdzie odbierał nas organizator i zawoził do oddalonego o ok 60km Annecy-Le-Vieux. I mieliśmy być tam w czwartek przed południem, bo tego samego dnia o 19 odbywała się ceremonia otwarcia. Na lotnisku, po włączeniu telefonów docierają do nas rozpaczliwe wiadomości od Piotrka Herzoga i Karoliny, którzy mieli być tu wcześniej od nas: był jakiś wypadek, Piotrek utknął w Pasterce, ale będzie jeszcze próbował się do nas dostać, Karolina z Marzką spóźniły się na samolot i utknęły w Pradze, Marzka wraca, Karolina szuka lotu, Piotr w końcu też rezygnuje, Karolina kupuje nowy bilet i dotrze wieczorem.
Siedzimy wreszcie w międzynarodowym tyglu, tfu - autobusie wypełnionym różnymi nacjami w dresach z nazwami krajów - są Finowie, Portugalczycy, Anglicy, Irlandczycy, Duńczycy, Węgrzy..
W czwórkę na razie docieramy do hotelu, część reprezentacji umieszczono w hotelu Balcons du Lac z widokiem na jezioro Annecy, my trafiliśmy kilka km dalej, do mniejszego hotelu, z samodzielnymi domkami w Pre du Lac.
Meldujemy się u pań, które dzielnie sobie radzą z angielskim, dostajemy kosz wiktuałów, w którym dostrzegam szampana i sery, nim nasz kapitan nie zgarnie go do pokoju. Instrukcje na dziś - zbiórka na parkingu w narodowych strojach i jedziemy busem na ceremonię nad jezioro, jutro jedna osoba udaje się do Balcons po akredytację dla drużyny.. Zaraz, jakich strojach?? - jasny gwint, nie mamy reprezentacyjnych. Zwalamy na kolegę, że miał wypadek, nie dojechał, miał nasze stroje.. Francuzka jest nieubłagana - to chociaż identyczne koszulki, bo nie weźmiecie udziału. Lekka panika, nawet nie mamy wszyscy białych t-shirtów, zostały 2 godziny, wszędzie daleko stąd..Na szczęście Kamil ma trzy koszulki z różnym rękawem swojego teamu inov8, które miały polskie akcenty, dzielimy się a Artur przypina do swojej nieteamowej znaczek z godłem od Gosi.
Impreza nad jeziorem spora, około 40 drużyn z różnych krajów, jest Nepal i Ukraina, przedstawiciele Wysp Zielonego Przylądka i Mongolii, Turcja, Sierra Leone, Afryka Południowa..Tworzymy paradę narodów, każdy ma przydzielone francuskie dziecię, które niesie flagę a ktoś z drużyny tabliczkę z nazwą kraju. Trochę długo to trwa, czekamy w rządku, bo oprócz tego coś się dzieje na stadionie lokalnym, tam będziemy wchodzić na podium i się prezentować na telebimach. Witamy się z Gedyminiasem Griniusem, który jest kolegą Kamila z teamu, na pytanie czy wygra, krzywi się przecząco - "za szybka trasa, biegalna, on woli mocniejsze górskie podchodzenie.." No to już coś wiemy o trasie. Wreszcie ruszamy, przed nami Holendrzy w pomarańczowych koszulkach dokazują. Jeszcze gra orkiestra wojskowa, jeszcze lokalsi dmą w swoje długie trąby, pokaz skoków paralotniarskich z lądowaniem na materacu dmuchanym na jeziorze, nie wszyscy trafiają.. Wreszcie odwalamy to podium i siadamy na trybunie honorowej w różnokolorowym tłumie, ostatnia wychodzi reprezentacja francuska, ze 30 chłopa i bab, zbierają wielką owację. Wszyscy tu wyglądają na regularne wojsko a nie pospolite ruszenie od biurek. Jesteśmy trochę zmęczeni, a jeszcze pokazy skoków wzwyż. Wreszcie idziemy kawałek dalej, gdzie pod dużym namiotem mamy wyżerkę. Około 22-ej lądujemy w hotelu, dojechała Karolina Kuśnierz i Przemek Sobczyk.Uff, drużyna w komplecie.
Piątek mamy w miarę wolny, jadę po akredytacje i na odprawę. Na miejscu ze zdziwieniem dowiaduję się, że jeszcze dostaniemy jakiś zwrot pieniędzy, ale no przecież nie my.. Znów robi się nerwowo, bo startować mamy w strojach reprezentacji..rozmawiam z kimś z IAU, że kolega, że wypadek.. Rozumie, ale musimy kupić jednakowe koszulki i na nich napisać POLAND. Z tych hoteli w cholerę daleko do jakiegoś sklepu sportowego, nie, transportu nikt nam nie udostępni.. Hot line na łączach polskiej drużyny, część się wybiera pieszo do Annecy w poszukiwaniu Gosport-u, dwie wytypowane przez IAU osoby muszą się tu zjawić na kontrolę dopingową, padło na Gosię i Przemka. Na odprawie Francuzi przeforsowali, że nie trzeba biec z kijami od początku do końca, nie trzeba też mieć czołówki i telefonu - a to nowość.. Na punktach żywieniowych każda reprezentacja będzie miała swój stolik z napojami i jedzeniem, pytam z lekką taką nieśmiałością, czy jak my nie mamy supportu, to też będziemy mieć jedzenie - "yes, no problem". Dostajemy po trzy numery startowe i jakąś metkę do tego, na jeden z nich nakleić trzeba żółtą kropę, która informuje,że zawodnik bierze udział w drużynówce, część najszybszych, do których też należał Przemek, ma czerwony kwadracik, i staje w pierwszej linii.
Wracam do hotelu, koszulek nadal nie mamy. Kontaktujemy się Piotrkiem Kłosowiczem, który ma do nas dojechać wieczorem, może on mógłby kupić po drodze. Ma się odezwać. Lunch w dużym namiocie i szykowanie sprzętu. Gosia wraca z kontroli i mówi,ze jej tyle krwi pobrali,że o mało nie zemdlała. Łapiemy jakieś wifi, żegnamy z rodzinami i bratamy się z Litwinami. Nie dość, że nerwówka przedstartowa to jeszcze nie wiemy czy wystartujemy, brak wieści od Piotrka. Wreszcie około 22-ej jest Piotrek i są koszulki, trwa wieczorna manufaktura czerwonym flamastrem, mamy autorskie koszulki hand-made.
Wstajemy koło 1-ej w nocy, jest śniadanie w namiocie, o 2.45 bus zabiera nas na start. Trochę czasu zajmie szukanie depozytu, gdzie możemy zostawić rzeczy, mały namiocik, bo jednak zdecydowana większość drużyn ma kogoś kto przyjechał samochodem. Na miejscu tłumy ludzi, zawodników i kibiców, sporo namiotów, które za dnia okażą się wielkim expo. Fotka w pełnym rynsztunku pod flagą, ostatnie słowo od kapitana drużyny - "wszyscy muszą dobiec".
Wreszcie 3.30 - start, uciekam rozpychającej się Czeszce, ale ludzie gnają z kopyta, jakby to był start na 10km. Biegniemy wzdłuż jeziora, potem w mieście, sporo kibiców, zaczyna się długi, 18km podbieg w gęstym lesie, nie jest bardzo stromy, biegniemy razem z Karoliną, nie wzięła czołówki i staram się oświetlać drogę dla nas obu. I tak jak w B7D da się lecieć bez swojego światła, bo masz wokół sporo ludzi, tu wręcz odwrotnie, bardzo szybko się rozciągnęło a tłoczno to właśnie było na przodzie. Pierwszy szczyt Semnoz 1600 m, powyżej pułapu chmur. Pierwsza stacja odżywcza zaraz za szczytem, jeszcze mam wodę i jedzenie, nie zatrzymuje się. Po 8 km zbiegu wodopój, z którego  mam problem skorzystać, bo jest to kamienne korytko dla kóz z sikającą wodą, i albo zamoczę plecak, próbując napełnić bukłak, albo naleję sobie wody do środka. Zrobiłam jedno i drugie i stwierdziłam,że jak tak dalej będzie, to czołówkę zdejmę dopiero na mecie, żeby jej nie zalać.
Pierwszą połowę leci się dobrze, mijam Austriaczkę, która bardzo energicznie podchodzi, Finkę z kijami, wiem,że życie zacznie się po 43 km, czyli po drugiej stacji żywieniowej, tam będzie bardziej technicznie i kamieniście i sporo hopków, które wysysają siły. Mam jednak nadzieję pożywić się czymś bardziej konkretnym niż żel i łyknąć coli. Jest bardzo mało płaskich odcinków, właściwie cały czas góra- dół, jedynie dobieg asfaltowy do przełęczy Doussard, gdzie jest punkt ma ze 2 km. Wbiegam w halę i rozglądam się za naszym stolikiem oznaczonym POL - jest! A na nim..dwa maciupkie kawałki banana i pusta butelka po wodzie. Nie powiem co mi się wewnętrznie zrobiło. Zostawiam 1 kawałek dla Karoliny, która gdzieś za mną jest i pożywiam się batonem, zabranym przezornie z domu. Tym razem przyzwoity wodopój w formie drewnianego stołu oplecionego szlaufem z kranikami. Teraz będzie trudniej i bardziej słonecznie. Siły oraz czwórki mi siadają, mam świadomość, że to bieg ponad moje aktualne możliwości, wychodząc z kontuzji, pierwszy raz w Alpach i od razu na prawie 90 km, pogratulować rozsądku. Na ścieżce wśród łąk natykam się na Gosię, mówi,że chyba zejdzie bo słabo się czuje, daję jej parę daktyli i trzymam kciuki. Mija mnie Austriaczka, zaczyna się piękne podejście pod górę, z białymi skałami wyrastającymi z zieleni traw - widok jak z Tolkiena, i drapanina po tychże skałach z poręczówkami, mam mroczki przed oczami, gdzieś obok pasą się kozy i dźwięczą dzwonkami. Słońce już pali w głowę, płuca jak miechy. Tu już walczę o przetrwanie - skończę ten bieg, choćby skały sr..ły, monolog wewnętrzny dość ubogi,  góralskie powiedzenie stało się teraz moją mantrą - bier się w kurr..do pola, bier się.. Po drodze dużo kibiców, krzyczą Allez, allez! i brzęczą tymi alpejskimi dzwonkami. Spory zbieg, który na świeżości byłby przyjemnością, teraz jest koszmarem, czasem schodzę nawet tyłem, by czworogłowe odpoczęły. Jeszcze trzy hopki i trzecia stacja na 70 km. Hopki to jakieś golgoty. Jeszcze jeden i jeszcze raz.. Już mnie mijają zawodnicy z MaxiRace, który wystartował 2 godz później, patrzę z zazdrością jak śmigają obok. Ostatnia stacja, jakieś kamienne miasteczko i kamienne chateau, oczywiście na stole nic, proszę o pepsi przy stole obsługującym ten drugi bieg. Jeszcze 25 km i jeden duży szczyt. góra okazała się mieć kilka przedszczytów, w tym sporo skał z łańcuchami. Byłam pewna, że minęli mnie wszyscy łącznie z pieskiem, tu już rzęsy pracowały a nie nogi. Ale na 5 km zbiegu przed metą zapomniałam o bólu i dostałam szwungu w dół, wąska ścieżka wiła się meandrami, najeżona kamieniami i korzeniami a ja leciałam i teraz wymijałam: Niemkę, Litwinów... Zakręty wydawały się nie mieć końca. Aż wbiegam nad jezioro, teraz około 1 km w szpalerze ludzi, czerwony dywan i meta.
Poszukiwania prysznica, tu już francuska organizacja się nie popisała. W międzyczasie dekoracja najlepszych - zwyciężyli Francuzi i indywidualnie i drużynowo. Potem Hiszpanie i Włosi. Zwiedzam expo, autobusy do hotelu dopiero o 22-ej. Jest namiot z jedzeniem na podstawie numeru startowego, ustawiam się w kolejce na masaż - namiot pełen osteopatów i podologów, którzy zajmują się kontuzjami, służby medyczne wnoszą na noszach znajomą Holenderkę. W  głównym namiocie zbierają się międzynarodowe drużyny, na stołach wino, tartinki i sery. Znów nawala organizacja bo szukamy długo autobusów, najbardziej się wściekają Portugalczycy i Capo Verde. Docieram do hotelu i wreszcie się spotykamy z resztą reprezentacji - pierwszy dobiegł Piotrek Kłosowicz, Przemek doznał kontuzji stopy i zszedł, Kamil wpadł w sidła drutu kolczastego i to go wybiło z rytmu, poczekał na Artura i razem dobiegli, Gosia zbyt źle się czuła i zeszła z trasy, Karolina dobiegła po mnie. Z Polaków biegł jeszcze w drugim biegu MaxiRace Bartek Jurga, jednak mówił mi przez telefon,ze limity były mocno wyśrubowane i zdjęto go z trasy.
Rano bus zawiózł nas o 7.30 rano na lotnisko i nasze drogi się rozeszły. Może nie był to występ reprezentacji  roku, ale daliśmy z siebie wszystko.

A koszulkę powieszę sobie na ścianie.
Drużyna polska:
Gosia Szydłowska, Karolina Kuśnierz,Tamara Mieloch
Kamil Leśniak, Przemek Sobczyk, Artur Przyjemski, Piotr Kłosowicz





wtorek, 6 stycznia 2015

I nagle, elektryczna staję się..

Perun Maraton, Zamieć, Beskidzka 160... Czuję prądy w końcówkach palców, serce przyspiesza. Chyba zimowy sen już odchodzi, dzisiejsze słońce na szczęśliwickim stoku dało namiastkę zimy w górach. Erzatz, ale zawsze. Przez moment (cały dzień) rozważałam tak i nie na wyjazd w końcu stycznia do Szczyrku na ultra 24 godzinne - tam i nazad na Skrzyczne. Choc  nie lubię, nie rozumiem, całkowicie mi obce latanie w kółko, to jednak te zawody zaczęły mnie kusić. Pewnie dlatego, że sa Trudności, czyli zima, śnieg, noc, góra. Naprawdę  mnie kusiło powalczenie tam. Ale ostatecznie rozmowa z Szefową zaważyła - "możesz pobiec 2-3 kołka i zejść, ale nie ma sensu uszkodzić się w środku przygotowań do sezonu". No, pobiec tyle  i zejść za ponad 2 stówki wpisowego..nie ma sensu.I rzeczywiście, szkoda byłoby coś sobie zrobić. A byłoby to prawdopodobne, bo nie umiem pobiec na pół gwizdka i oddechu. Więc - nie. Kolega zadzwonił - Czechy, Life is vertical, Perun, zero asfaltu, w drużynie Skyrunning Poland. No i cena! ok 50 zeta, to rozumiem. Przepraszam, ale w Polsce to już się wielu orgom w głowie pomieszało. Jeszcze Beskidzka, Sudecka Setka - to sa normalne ceny dla przeciętnego zarabiacza na chleb a nie korporacyjnego lansera (bez urazy - skrót myślowy). Ale to tylko tydzień po B160..i co teraz?? Zapisałam się, ale jeszcze nie opłaciłam. Nie polecę obu, zwłaszcza, że Beskidzka to już ponad setka, będę walczyć i trasa na pewno z fantazją - uchetam się i nie wiem czy w tydzień dojde do siebie, a konkretniej moje kolageny. A nie pobiec w B160? Też boli..To jedyny bieg, z którym jestem bardzo związana emocjonalnie. Pod koniec stycznia będzie spęd integracyjny, czyli ponad 50tka latania po górach.Wreszcie..Tęsknię, jak widzę zdjęcia chwalących się znajomych. Jeszcze mam do wykorzystania wygrany weekend w wypasionym hotelu w Szczyrku, tylko ogarnąć logistycznie. Dobrze, cos się rusza, treningi poswiąteczne, znów Falenica, niedługo bieganie u Szefowej.Byle do wiosny.

czwartek, 1 stycznia 2015

Poza szlakiem.

Zima niby przyszła. Zimowe Biegi w Falenicy ruszyły. Dziś noworoczne wybieganie - zawsze gdzieś z drugiej strony Wwy - tym razem znaną trasą ze Zbojnej Góry, przez Mienię do Góraszki, tu już trochę zeszlam ze szlaku, bo tak jest fajniej. Dzięki temu ucieszyla mnie crossowa ścieżka wzdłuż muru lotniska, za bardzo się skupiłam na pilnowaniu szlaku, co od razu ogranicza. I człowiek jak błądzi, to zły. Dwa razy koło pomnika powstanców. I w końcu nie obiegłam Gór Macierowskich. Trzeba więcej spontanu, choć trudno oń, gdy zimno i chłodno.Ale najlepiej mi się biega, gdy skręcam tam, gdzie mnie kusi a nie gdzie idzie szlak. Dlaczego nie mam mnie w górach..bo oszczędzam na zimowy obóz u Szefowej.Zeszłoroczny tak dużo mi dał, że o absolutny priorytet.Oglądam filmiki biegaczy z TNF i Salomona..i zazdroszczę, gdzie oni nie biegają.. Wiem, że szału nie zrobię trenując zamiast w górach to na mazowieckich piaskach. Emelie pisze obok zdjęcia z samochodem z jej nazwiskiem podziękowania dla szwedzkiego Seata,że ją sponsoruje, choć była "nikim". Dziwić się,że narodowo narzekamy? U nas najlepsi łatwo nie mają o sponsoring, a co dopiero "nobody". Nastrój taki jak pogoda - ołów na niebie. Pobiegane fajnie, choć już trochę mam dość tych dojazdów po przeszło dwie godziny komunikacją, auto by się bardzo przydało.. nie targałoby się rzeczy na grzbiecie.No i w góry wtedy łatwiej ruszyć, spać można nawet w samochodzie. Jaki nastrój taki wpis.
I jeszcze - myślę, że  to dobre życzenie noworoczne:
“Obiecuję sobie samemu...
Być tak silnym, że nic nie będzie w stanie zakłócić spokoju mojego umysłu.
Życzyć zdrowia, szczęścia i powodzenia każdej osobie, którą napotkam.
Sprawiać, żeby wszyscy moi przyjaciele czuli, że są wyjątkowi.
Dostrzegać jasne strony we wszystkim i sprawiać, aby mój optymizm się urzeczywistniał.
Myśleć tylko dobrze, pracować jak najlepiej potrafię i oczekiwać tylko najlepszego.
Reagować takim entuzjazmem na sukcesy innych osób, jakby były one moimi własnymi.
Zapomnieć o błędach przeszłości i starać się o lepszą przyszłość.
Być zawsze pogodnie usposobionym i obdarzać uśmiechem każdą napotkaną istotę.
Poświęcać tak dużo czasu na doskonalenie samego siebie, żeby nie mieć czasu na krytykowanie innych.
Być zbyt mocnym, by się martwić; zbyt wielkodusznym, by się złościć; zbyt silnym, by się bać; zbyt szczęśliwym, by dopuszczać do siebie kłopoty.
Myśleć dobrze o sobie samym i ogłaszać ten fakt całemu światu nie za pomocą wielkich słów, ale za pomocą dobrych czynów.
Żyć w przekonaniu, że świat będzie mi sprzyjał tak długo, jak długo będę żyć w zgodzie z tym, co jest we mnie najlepsze”
Christian D. Larson 1912

A na pozazdroszczenie - Kiljan w swoim żywiole:
<iframe width="560" height="315" src="//www.youtube.com/embed/b0Vkwxyd6qg?list=UU5IhSDXTsi6TrIGHiW8kIBg" frameborder="0" allowfullscreen></iframe>