wtorek, 24 września 2013

Pokontuzjogennie.

Ścięgno z boku kolana przestało boleć. Swoje trzeba odczekać. Odpuściłam ok 2 tygodnie. Dziś trzeci dzień godzinnego rozbiegania, takie tam lelum-polelum po Lesie. Ale nie bez adrenaliny, obiegam dookoła poligon, wzdłuż betonowego muru, dobiegam do zakrętu zasłoniętego przez narożnik z betonowych płyt, a tu znienacka biegacz w żółtej koszulce. Oboje się wystraszyliśmy, tętno wzrosło. On myślał, że to dziki tak tupią. No fakt, dziki w Lesie zrobiły się ostatnio bezczelne. Jakiś czas temu wyszedł taki na pożarową, wysypaną jasnym piaskiem szeroka drogę i stoi, biegnę z przeciwka i zwalniam czekając aż - jak na dzikie zwierzę przystało - wystraszy się i czmychnie w krzaki. A ten, mając w nosie (ryju?), że znajduje się na terytorium zaanektowanym przez cywilizację, jak nie chrumnie i nie zacznie kłusować w moją stronę.. Niewiele myśląc, stwierdziłam, że mogę równie dobrze pobiec z powrotem.
U Guru-Terapeuty po badaniach - czyt.- wyginaniu i wygibywaniu, okazało się, że krzywa jestem. Nie, że jedno oko na Maroko..ale na pewno kolano na Kaukaz. Wyrok brzmiał: brak kontroli rotacji wewnętrznej w prawym stawie biodrowym, za czym szło zwiększenie objętości mięśnia czworogłowego uda lewej nogi, uciekanie prawej kostki do środka, brak czucia głębokiego, prócz tego jakieś kręgi przyblokowane. W przeponę  też miałam palce wpychane. Świetne było to, jak doświadczone oko fizjoterapeuty na drugim spotkaniu mnie rozszyfrowało. Wszystko to co o swoim poruszaniu, bieganiu,postawie w ogóle, nieśmiało myślałam, sądziłam, domyślałam się - zostało zauważone i podsumowane. Dużo rzeczy mam do poprawki w ciele. Ale to dobrze, byle do przodu. Jeszcze do końca tyg rozbiegania, potem przetestujemy się i zaczną się treningi przez duże T. 19 października kampinoski maraton. Zobaczymy.

środa, 11 września 2013

Szukając ostatniego punktu. B7D - 100km.

Szeroka, płaska, wysypana białym tłuczniem droga ciągnie się bez końca. Najdłuższe 6 km w moim życiu. Ból z boku kolana, przy każdym zgięciu nogi, metrowym aksonem wbija się do komórki nerwowej w mózgu. Zaciskam zęby. Bezsilnie patrzę, jak dziewczyna z kijkami, która była moją motywacją, moim zającem przez kilkadziesiąt kilometrów, powoli, lecz nieubłaganie sie oddala. Ona tez idzie. Ale jakoś idzie jej to szybciej, może dlatego,że ja już staram się poruszać z prostym kolanem. Kolejny zakręt i kolejny..trwa całą wieczność, a gdy widzę oznaczenie ile jeszcze do Bacówki nad Wierchomlą i myślę, że pewnie z 1 km..dowiaduję się, że przeszłam dopiero 3,2km. Zastanawiam się, czy to już czas na znaleźnego żela z kofeiną? Czy da mi wystarczającego kopa - już nawet nie do mięśni, ale do mózgu? 
Jestem przed 88 km. Gdy zapisywałam się na Bieg 7 Dolin na 100km, nie wiedziałam, czy się tu znajdę. Nie wiedziałam o tym nawet wczoraj. Miałam  szumne plany treningowe od jesieni, gdy wygrałam pakiet startowy. Na planach się skończyło, kilka biegów odpuszczonych, dopadl mnie jakiś kryzys, cholera wie co, przez ostatnie dwa miesiące trudno mi się wychodzilo do lasu, ciężko biegało, albo wcale. Nie było  ogólnorozwojowki, drążek porósł kurzem. Dwa tygodnie spędzone  w Niderlandach na rowerze, prawie wogóle bez biegania.7/8 września się zbliżał nieubłaganie a ja bimbałam.Właściwie decyzja się krystalizowała jasna - nie jadę.Nie myślałam o logistyce, zaopatrzeniu i wypróbowaniu jedzenia, ciuchów. Ostatni tydzień, Marzeny dopytywania czy jadę, pozostawiam bez odpowiedzi. Zdecydowalam się na dwa dni przed, że szkoda byłoby by... polskibus do Krakowa, potem bus do Krynicy, powrotnych biletów juz nie było. Wieczór przed wyjazdem - decathlon i kupno camelbacka. W głowie polityka - pobiegnę powoli, na limit, wypisałam sobie godziny, do ktorych powinnam się zjawić na punktach kontrolnych. Jeśli nie będzie źle w Rytrze, na 36km, pobiegnę dalej - do Piwnicznej, 66km, jeśli tu nie będę w agonii - do końca. Znałam trasę 1szego etapu, w zeszłym roku wybiegałam na niej 2 msce, reszta była dla mnie wielką niewiadomą. Piątek, pobudka o 4, 5.20 kolejka do Wwy, z  Wilanowskiej autobus wyruszał do Krakowa o 7 godz. Ostani tydzień biegałam, kolega na moje, że mam kryzys - "sryzys, w Krynicy Ci skopię.." zadziałał motywująco. Miałam też jednoczesnie pracę w postaci malowania mieszkania i skakania po drabinie całe dnie, szczęście, że dobrze mnie tam karmiono, bo przy takim trybie, jadac na kanapkach, organizm nie nabrałby energii.
Do Krynicy docieram ok 16ej, odbior pakietu, zaklepanie materaca w OSiRze, kupienie jeszcze jakiegos jedzenia i juz wieczór. Mam do wyboru gotować owsiankę na jutro, czy zdążyć na  wyklad Izy Zatorskiej - najlepszej polskiej biegaczki górskiej. Wykład wybieram, płatki zaleję gorącą wodą. Jej slowa będę sobie przypominac na trasie: że góry wymagają szacunku, że tu się biega glową, że gdzieś w innym kraju krzyczą zawodnikom "gamba te!", czyli "daj z siebie wszystko". 
O 19.30 odprawa na lodowisku w OSiRze, tłum ludzi, podobno ok 900 osób zarejestrowanych, śpiąca, słuchałam jednym uchem i denerwowalam się, ze długo gadaja. Że już spać trzeba. Probowalam ogarnąć wszystko teraz, bo przed 4 ta rano juz nie byłoby to możliwe, na szczęście, pogoda miała dopisywać, nie korzystałam w ogóle z przepaków, nie zostawiłam żadnych worków z rzeczami. Brubeck  z długim rękawem, na to koszulka, krotkie spodenki, pierwszy chłód przetrwam, a potem juz bieg. W plecaku bełta się domowy izotonik, w kieszonkach Kubusie, daktyle i rodzynki, batonik, telefon, mapa. Chyba wszystko.. O cholera! Zapomnialam obciąć paznokcie u stóp! No to pozamiatane..już po nich.
Zjadam płatki, ruszam truchtem na deptak, noc jest czarna i zimna, zewszad schodzą się biegacze. Grupka podchmielonych na murku krzyczy "szacun", no szacun to ja mam dla nich, tak zimno i siedzieć i pic piwo, ja nie dałabym rady. Na deptaku full. Spotykam znajomych, przybijamy żółwika.Ustawiam się gdzieś z tyłu. 3-2-1- poszli. Najpierw ulica, potem podbieg juz w terenie, gwiazd na niebie zatrzęsienie, widać całą rzekę światełek z czołówek, ja swoją oszczędzam bo zapomniałam wymienic  niej baterie na nowe, ale jest jasno od innych jak w dzień. Gdzie bardziej stromy podbieg, ludzie przechodza do marszu, ja tym razem też, jestem w grupie tych, co na limit. Widzę przed sobą Rudą, która w zeszłym roku ukonczyła setkę, ma wolniejsze tempo odemnie, myślę, że nie jest źle,skoro ona tak planuje, ale już tak wolno to nie jestem w stanie, mijam ją. Jaworzyna 1114m, Runek, nagle widzę tabliczkę 20km i myślę, ze to niemozliwe, ktoś się pomylił, może trasa inna tedy przebiega..tak szybko mi to 20 km upłyneło. Zaczyna świtać, 1szy wodopój przy Hali Łabowskiej pojawił się nawet nie wiem kiedy, garść rodzynek, herbata, izotonik omijam szerokim łukiem pamiętna doświadczen na MGS. Potem ostry zbieg do Rytra, pokonuję go tym razem dużo wolniej niż lubię, ale cały czas rozmowa w głowie - "czy tak samo szybko będziesz biec na 60, 80-ym km?". Mijam rywalkę  z mazowieckich biegów, ona cienko przędzie, miałam się nie ścigać, ale to uczucie..gdy kogos mijasz albo ktoś Cię mija - tej samej płci zwłaszcza - jest silne. Długi, 3km podbieg po asfalcie do Perły Południa juz nie taki straszny. Jest przepak, ludzie się rozsiadają, część kończy. Łapię rodzynki, dolewam wody, banana, herbata i w drogę. Jest dobrze, jest naprawdę nieźle - cieszę się. Teraz wszystko nowe, z mapy pamiętam duży podbieg do  kolejnego wodopoju przy schronisku na Hali Przehyba - tu tez uwaga, bo agrafka, dobiegamy jednym szlakiem i kawalek z nim wracamy, mam okazję widzieć ile potencjalnych rywalek przede mną - ale! przecież się nie ścigam! Wydaje mi się, ze mijam Ankę z politechniki, która kiedyś przychodziła na ścieżkę. Rzut oka na numery - sa różne kolory zależnie od etapu, po nich wiem, kto, gdzie celuje, setkowe sa niebieskie. Przehyba i trasa przypomina mi się z maratonu w Szczawnicy. Potem Radziejowa- najwyższy szczyt ponad 1200. Usiłuję sobie przypomnieć wygląd trasy, nie chcę się zatrzymywać i wyciągac mapy, szkoda mi czasu. Od pewnego czasu biegnę za dziewczyna z kijkami,  która jak ja podchodzi w górę i biegnie po płaskim i przy zbiegach, całkiem sprawnie i konsekwentnie, trzymam się jej i przechodzę do biegu równocześnie. Jest dośc szybka i się zastanawiam, czy ona tylko do 66 km nie leci..nie widzę numeru. No nic, na razie się trzymam. Nagle, magiczna liczba - 50km, no, myslę, teraz z górki;) a raczej, teraz się dopiero zacznie.Pierwsza 50tka w moim zyciu. I kolejna myśl - ha! pokonalam Krzyśka:)
Mocny zbieg do Piwnicznej, czuję jak nieobcięte paznokcie zahaczają o wnętrze buta i oczami wyobraźni widze stopy Krupicki z czarnymi, zniszczonymi paznokciami. Zaczyna boleć lekko kolano od zewnętrznej strony.Od pewnego czasu w życiu codziennym pojawiło mi się nieznośne skrzypienie gdy schodze ze schodow, właśnie z boku kolan, jakby ktoś rozdzierał stare prześcieradło.
Przepak w Piwnicznej, 66km,  znów w ruchu - banan, rodzynki, burczy mi w brzuchu, więc coś konkretniejszego - herbatnik, woda i dalej.Nie pozwalam głowie na analizowanie, czy dam radę, oblaskawiam ją przekonując, że zostały tylko 34 km, więc co to jest. Przechodzę obok autobusów zabierajacych, tych, którzy w tym miejscu skończyli, kolano jakby czuło i boli coraz mocniej. Kusi, bardzo kusi, zeby odpuścić, zdjać numer i usiąść. Mijam mostek, znów podejście, ktoś schodzi z góry z numerem w ręku, znów rozsądek się dobija o posłuchanie. Wiem, że jeszcze sa dwa punkty kontrolne, moze tam zejdę, pamiętam z odprawy, ze też zwożą dezerterów. Słońce praży coraz mocniej, szukamy cienia, dobrzy ludzie wystawiają na stołkach kompot  w dzbanku z lodem, albo wiadra z wodą, dzieci pod parasolem maja ciasteczka, wode i nawet miskę z woda do zanurzenia głowy, trochę sie boje kompotu, nie wiem jak  mój żołądek na to zareaguje, ale piję - mikroelementy. Ten odcinek właściwie zlał mi sie w jedno, rozmowy ze sobą - że boli, oczywiście, to ultra, setka, tu musi boleć i jedyne co mogę to ten ból zaakceptować. Zbiegi, moje ulubione, stały się moimi najgorszymi wrogami, zbiegam przenoszac sztywna nogę, od skrzywienia ciala boli jedna strona nad łopatką, boli szyja od patrzenia pod górę, bolą - co było najwiekszym zdziwieniem - ręce z tyłu tuż nad łokciami, ale tak, ze trudno mi otworzyć rurkę od bukłaka. Pod szczyty podchodzę i mówię sobie, że odpoczywam wtedy, po płaskim truchtam i mówię, że w truchcie odpoczywam, na zbiegach zbiegam i kłamię, że odpoczywam - rozśmiesza mnie wlasne pytanie - "wiec, generalnie, cały czas odpoczywasz? - no, tak". Dziewczyna przede mna oddala się, biała droga ciągnie sie w nieskończoność, 3,2 km... Jeszcze wcześniej mijam ludzi, którzy oklapli siedza gdzies pod krzakiem, wymiotują.  Tym co siedza współczuje i podziwiam, nie daj bóg, gdybym teraz usiadla, nie wstałabym. Ktos dzwoni do organizatora, że będzie czekał. Słychać głuche uderzenie z impetem, ktos zalicza glebę. Gdzieś, w któryms momencie jakis wodopój przy asfaltowej drodze, tez ktos rezygnuje. Znów podejście - ostre, mocne pod wyciąg narciarski, noga za nogą, nie patrze w górę ile jeszcze mi zostało, to nieistotne, poprostu musze tam wejść, turyści patrza na nas z gory. Mijam dziewczynę z kijkami. Przebiegamy obok wysko położonego pola, gdzie trwaja wykopki, patrzymy wzajemnie na siebie, zastanawiam się komu ciężej - czy tym ludziom, którzy musieli tu wejść i cały dzień pracują w słońcu i pyle, czy nam, którzy jestesmy tu przez minutę w kolorowych, obciskajacych ciuchach, czapeczkach w oporządzeniu jak z kosmosu.. 
A więc biała droga, szlak rowerowy..Bacówka i potem jeszcze jeden punkt, ostatni, na którym najpóźniej musze byc o 17.30, cos tam zlapałam u wodopoju, dziewczyna kompletnie mi znikneła, przebiegam matę, mało czasu a tu jescze musze wejść na szczyt do ostatniego punktu i potem zbieg do Krynicy. Widze, że ludzie sie spiesza. Czas goni. Droga prowadzi raz w gorę, raz w dół, coraz później, cholera, gdzie ten szczyt i punkt?? Sms do Marzeny, że chyba nie zmieszczę sie w limicie. Tabliczka na drzewie - Krynica - 3,5godz, no fajnie, ale jeszcze ostatniego punktu nie przekroczyłam. 17, 17.30..opada mnie zwątpienie, no zdejma, niech zdejmą. Wcześniejsza euforia, że dobrze mi idzie, wyobrażenia jak wbiegam na mete znikają zastąpione rezygnacja..17.57..dupa, pozamiatane, koniec, tylko gdzie ten koniec jest, przeciez to był szczyt, a tu droga cały czas, łagodnie bo łagodnie, ale idzie w dół. Pytam ludzi - gdzie mamy ostatni punkt, szczyt Wierchomli? Nikt nie wie, tylko prują przed siebie. Wreszcie dociera do mnie, że to juz..zbieg do Krynicy , musieli ten punkt zdjąć, może jest juz tak późno. Fakt, widziałam na wcześniejszym punkcie podjeżdżające quady z napisami "koniec biegu". Mijają mnie ludzie śwerzutcy, ze zastanawiam sie to co oni do licha robili przez ostatni czas. Zbieg, modlę się, żeby był do konca łagodny, bo wtedy moge sie jeszcze poruszać zaciskając zeby.Kogos mijam. Zastanawiam się ile asfaltu jeszcze na dole czeka, ktoś przebiegajac tez o tym myśli i mówi, że 2,5 km - to zawsze dla mnie najgorszy kawałek - nie kończący sie asfalt.. "Mija godzina za godzina"..wreszcie słychać gdzies z dołu głos mikrofonu, pojawiaja sie zabudowania, przepuszczam spieszących sie, ostatnie metry to strome zejście, kolano kłuje jak cholera, klnę i mam łzy w oczach. Na dole, na asfalcie dopinguje kilka osób - "ostatnie 700m, możesz iść, to juz koniec". Iść? Do mety iść? Ból gdzies zszedł na plan dalszy. Kuśtykam i "pędzę", ludzie klaszczą, zakręt i jest..upragniona meta. Więc zrobiłam to. Do cholery ukończyłam 100km! Gdzies ktos krzyczy moje imię, Marzena, Ludzie dopingują, ostatnie metry, uśmiecham się, łzy z radosci. Na mecie wolontariusze wieszaja medal, daja butelke wody, owijaja w folię, ktoś prowadzi mnie podtrzymując i daje kubek herbaty. Udało się. Naprawdę przebiegłam te pieprzone 100 km.

Noc po nie za ciekawa - raz zimno, raz gorąco, wszystko bolalo, że nie wiedziałam na którym boku leżec.
 Wiem, że z tym "przebiegnięciem" to troche na wyrost. Pierwsza kobieta zrobiła trasę w 10godz - to ona biegła. Pierwszy facet  8.50. Limit 16 godz, mi to zajęlo 15 godz.
To była głupota. Wziąć się za bary z takim dystansem bez przygotowania.
Dobrze, ze mój organizm więcej mi nie zaprezentował dysfunkcji. Ale tez było to ukonczenie "dla charakteru". I on zwyciężył.
No i warto uwazać na odprawie i znac mapę, ten ostatni punkt był, ale wcześniej.