niedziela, 16 lutego 2014

Falenica No.4 i Dożynki

Połowa lutego, przedostatnia Falenica, Lekki mrozek i słońce. Początek ferii, więc na trasie spore przerzedzenie. Trochę śniegu/lodu, zmrożonego piachu i błotka. Wiosna wisi w powietrzu. Zwykle gorączka przedstartowa opanowuje mnie od samego rana, tym razem.. siedzę w aucie i trawię. Łakomstwo wzięło górę nad nieśmiałym rozsądkiem i wciągnęłam na śniadanie 1 i 3/4 omleta z domowej roboty dżemem z czarnej porzeczki. I kawę z mlekiem. Zamiast postnej self serve owsianki na wodzie. Niestety mam syndrom schroniskowego psa - jak karmią to najlepiej smakuje i trzeba się napchać;) No więc dojeżdżamy do miasta na F, a ja nadal trawię. Zostało 40 min do startu, widać już część krwi dopłynęła do mózgu, bo się zaczęłam denerwować i wreszcie wyturlałam z samochodu. Jedno okrążenie w formie rozgrzewki i obejrzenia trasy, kilka odcinków dla przewentylowania i ruszamy. Znów przepuszczam stado z boku, wkrótce doganiam dziewczynę, która stała w 1szej linii. Jest w miarę dobrze. Byłam ciekawa jak na start wpłynie zeszłotygodniowa 15tka i tydzień treningowy, w którym Szefowa raczej nie uznała za stosowne uwzględnić leżenia na brzuchu. Dobrze mi się podbiega, na zbiegam trzymam brzuch w szachu, żeby mi nie wywinął numeru jak na Wilczym Groniu, ale pewnie te podbiegi za krótkie abym się mogła przekonać. Staram się trzymać tempo i nie wymiękać psychicznie pod tytułem - "o jezu, jeszcze dwa kółka", pierwsze mija dość szybko. Gość mi zabiega drogę włażąc pod nogi, więc warczę na niego - kurczę, jak się wyprzedza to z rozumem. Ciągnę do przodu uciekając w wyobraźni przed Wojtkiem, który ostatnio mnie wyprzedził, nie wiem gdzie jest i czy się uda. Trzymam tempo, więc zmęczenie się pojawia, nawet dreszcze lekkie. Na ostatnim kółku mija mnie Krzysiek i coś mówi, zrozumiałam, że gdzieś blisko jest Wojtek i ma chrapkę, więc przebieram nogami, zastanawiając się które kroki z tyłu to jego. Gdzieś tam lekkie kłucie w brzuchu, ale nie było zemsty omletu. Ostatni podbieg "po schodkach", zakręt i długa w dół, mylą mi się te podbiegi, więc nigdy nie jestem stuprocentowo pewna, czy ten zbieg to ostatni, czy jeszcze nie. Jest meta. Pamiętam o stoperze i naciskam guzik, ale oczywiście mylę je i po krótkiej przerwie nabija dalej, wiem, że mam 44 z czymś. No nieźle, takie czasy to dwa lata temu na asfalcie osiągałam. Miło, kolega mi dziękuje, że się mnie trzymał. To jest najfajniejsze w tych lokalnych biegach - spotykamy znajome twarze, ściskamy sobie ręce, gratulujemy, pytamy jak było i cieszymy się z czyjejś życiówki, albo przejmujemy niepowodzeniem. Panuje nastrój życzliwości, takie święto falenickie. Nie wiem która  jestem, ale to  już mnie mało interesuje, jest sporo dziewczyn szybszych. Skupiam się na zrobieniu dobrej roboty, nie wymięknięciu i odwaleniu, tylko mocnej pracy. I z dzisiejszej jestem bardzo zadowolona z siebie. No i Wojtek mnie nie dogonił:))
No a później.. Dożynki. Krzysiek rzucił mi wcześniej hasło, jak psu kość, że ma w dzisiejszym planie 32 km, czy mam ochotę z nim dokręcić te 20km. Zachęcająca  propozycja, nazajutrz miałam 15, ale wolałam 20 w Falenicy, niż te 15 w moim Lesie, który znam na pamięć i na wyrywki. Ciekawa czym się to skończy zamieniłam miejscami koszulkę z bluzą, żeby suchsze było przy ciele i ruszamy. Krzysiek dopinając plecak z bukłakiem - "no to 6 pętelek" - wryło mnie w ziemię - "co????  Ty chcesz biegać po tych podbiegach???" - "no tak.." - WYKLUCZONE! Nie jestem jakimś chomikiem, mowy nie ma!" - wizja następnych 6 okrążeń Golgoty była ponad moje siły - "biegniemy za literką W". Z poprzednich treningowych bytności w tych okolicach pamiętałam dość mało czytelny szlak oznaczony czerwoną literką W i strzałką na malutkim białym polu. Ciągnie się i ciągnie, gdzieś tam rozdwaja raz i drugi. Dobiegamy do pomnika lotników i potem już szlak zgubiłam, więc biegamy po okolicy, pomnik odwiedzając co najmniej trzykrotnie. Szybko przestaje być nam do śmiechu, kolejne górki dają w d.., lód i kałuże nie polepszają.Godzinka minęła szybko, ale jeszcze jedna do zrobienia, plączemy się jak pijane zające, żeby się za daleko nie oddalić, bo " przecież zaraz kończymy". Zostaje nam jeszcze 4km, gdy już jesteśmy po stronie Golgoty, oboje mamy serdecznie dość. Wypłynął temat na głos - ale jednak dokręcamy, ostatnie 900 m, ostatnie 120 to już przy samochodzie, ufff... Wyrzuty sumienia z odpuszczonego treningu są straszne i choć nie był mój, to te ostatnie 4km potraktowałam "dla charakteru" - to,co mi wpajał mój były trener, ganiając mnie od bramy do bramy w Łazienkach z dotknięciem do prętów - dla charakteru.
Post scriptum - najlepsze, że jeszcze wyszedł nam BNP, a nie wolne wybieganie..

niedziela, 9 lutego 2014

Gdzie wilcy gonią...

za owcami, a chłopaki za babami, a dziewczyny za zamęściem, a złodzieje to za szczęściem.. Piosenka Osieckiej towarzyszyła mi w głowie podczas podróży w Beskid Żywiecki. 8 lutego w Rajczy odbył się bieg Wilcze Gronie na 15km.  Drugi z kolei, tylko ten pierwszy miał entourage z śniegu i mrozu, pary z ust i brnięcia rządkiem w wąskiej ścieżce. Wczoraj wiosna, słońce, lód i błoto. Nocleg w szkole, dwa kroki od startu i cztery od mety. Dzięki obecności setera cała klasa VII dla nas trzech ( i psa). Łazienki, prysznice - koedukacyjne, ale cóż, po biegu było wszystko jedno, nawzajem pożyczaliśmy sobie  mydło przez zasłonki.
Start w sobotę o 11, trochę późno, można się było zdążyć nadenerwować, ale biorąc pod uwagę, że większość uczestników z okolic, to słuszna pora. Okazało się, że bieg to jedna z atrakcji Rajdu Chlopskiego organizowanego w Rajczy w ten weekend. Docelowo ów rajd miał się  odbywać na nartach.. Przez okno w szkole obserwowałam jak dzieci się zbierają z różnych szkół okolicznych, przebierają i w pochodach ruszają na miejsce startu. Tam już i górale żywieccy, orkiestra strażacka, góralki na górskich konikach. Rozgrzewka na skwerku obok amfiteatru. Przechodzą jakieś nobliwe rajczańskie panie, uściskiem dłoni i uśmiechami życzą  powodzenia. Już  pamiętałam z jakiegoś biegu, że lokalesi tych terenów są sympatyczni, uśmiechają się w sklepach, rozmieniają pieniądze w małym sklepiku w sobotę o 7ej rano bez problemu.. Start na asfalcie, przeszkadzają zaparkowane auta, strzał z pistoletu odziedziczonego po Janosiku przyprawia połowę z nas o palpitację. Pierwsze 2 km asfaltem przez miasto, sporo mieszkańców wyszło z domów i okrzykami i brawami zagrzewa do walki - "dojecie chopy", "a  co z dziołchami?" pyta jakiś ciekawski biegacz za moimi plecami. Już nie dosłyszałam odpowiedzi. Orokami stukam o nawierzchnię, jak pazurami. Mijamy zakręt ze strażakami i wreszcie jest - dłuugi podbieg, ze 4 km.Asfalt sie kończy i zamienia w szlak. Pełna obaw "ciupam" pod górę, ale idzie zadziwiająco dobrze, siły są. Po pewnym czasie pojawia się lód pośrodku szlaku, ludzie przede mną  próbujący po nim wbiec, bez kolców, szybko mijają mnie zjeżdżając w dół, na bele cym, ale  przede wszystkim na brzuchu. Reszta mądrze próbuje bokami podążać w górę, ja mniej mądrze, ale widząc, ze kolce trzymają się mocno, lecę środkiem. Mijam rządki biegaczy po obu stronach. Gdzieś w niewielkiej oddali widzę Ewę zwykle liderkę, myślę, ze niemożliwe, coś się jej musiało stać, to nie jej miejsce. Potem okazało się, że zgubiła słuchawki i musiała po nie wrócić ale zajęła 2 msce. Słońce świeci, robi się gorąco. Dobrze mi się leci, męcząco, ale bez przesady i pojawia się zbieg. Mój ulubiony - zdążyłam pomyśleć, lecąc pierwsze kroki w dół, gdy nagle..coś mi się wbija w żebra z prawej strony i tłumi oddech. Jestem świeżo po obejrzeniu Trylogii, więc w panice rozglądam się w koło w poszukiwaniu Orków, bądź Elfów i ich zabłąkanych strzał. Oczywiście jestem gdzie jestem, w Beskidach, na ukochanym zbiegu, wiatr wyciska łzy a ja nie mogę oddychać. Jakiś cholerny skurcz, nie wiem czego - przepony, mięśni brzucha, międzyżebrowych, wątroby, powięzi, wszystkiego razem - wbija się sztyletem w bok. Próbuję oddychać głęboko, szeroko, nosem, ustami, oczami.. nic. A zbieg też parę kilometrów trwa. Klnę na Guru-Terapeutę, który kiedyś mi pracował na przeponie, szukam winnego, dobrze, że go nie było na trasie bobym udusiła. Pod koniec zbiegu mija mnie parę dziewczyn. A ja rzężę. Jasna cholera..! Wreszcie drugi podbieg. Lód zamienił się w błoto. Może, gdy flaki mi się przestaną trząść to przejdzie. Gdzieś w pewnym momencie znika. Kojarzę jakieś widoki, ale generalnie jest dość szybko i krótko. Gdzieś na zmianę się wyprzedzamy z Niebieska Koszulką, trochę morale upadły i plączą mi się kolo kolan, nawet schylam się po czyjeś zgubione okulary, żeby je donieść na metę. W pewnym momencie, ok 12 km mija mnie Magda. O nie! Morale szybko się wdrapują na swoje miejsce i zaczynam ją gonić. Ostatni podbieg - Compel i potem krótki, ostry zbieg do mety. Mijam Niebieską, w rynnie pełnej śliskich kamieni mijam Czarną i jak strzała wypuszczona z łuku Legolasa gnam na łeb i szyję po stoku narciarskim do mety. Nie myśląc jak się zatrzymam.. Koniec końców 7 msce, 1.35. Nieźle, ale ciekawe jakby było bez skurczu:) Na mecie wymiana chipa na medal, jedzonko, herbata. Zapomniałabym - po drodze był też wodopój. W szkole można jeszcze jedną noc spędzić. Trochę krótki ten bieg, szybko się przeleciało, chciałabym wrócić tu, gdy będzie śnieg. Ale już mi się podoba idea Chudego Wawrzyńca, który odbywa się w tych okolicach..
Potem pyszna pizza i w niedzielne rano pociąg przed 7-mą zabiera mnie z małej stacyjki w Rajczy. Świt wydobywa zarysy gór. Jeszcze nie odjechałam a już tęsknię. Gdzieś w tyle czaszki puka mi pomysł na trzy dni w Beskidach - 3 dni zawodów..
A to świetne zdjęcie obecnego na trasie Piotra Dymusa:


niedziela, 2 lutego 2014

"Zawsze wybieraj najtrudniejszą drogę. Tam nie ma konkurencji." Ch. de Gaulle

Coś w tym jest. Najbardziej lubię biegi, gdzie trudno, najtrudniej. I daję sobie z nimi radę całkiem dobrze - Wygasłe Wulkany, Katorżnik, Komandos.. Pokonywanie siebie, barierę po barierze, niemożliwe staje się mozliwym. Dziś w ramach wychodzenia poza strefę komfortu trafiłam na morsowanie w Pruszkowie. Nawet nie wiedziałam, ze na dalekim Żbikowie jest taki ładny park ze stawem. Zaproszenie na wspólne taplanie się w lodowatej wodzie dostałam dawno, ale zawsze jakoś - nie po drodze. No i obawy spore, wszak zimno mi często, obniżyła mi się tolerancja na zimno, nie wiem, czy to kwestia diety, zawartości tkanki tłuszczowej,  czy przedostatnia zima z ponad -20 stopniami i brakiem ogrzewania mnie pokonała. Więc, gdy dostałam smsa, że kolega jedzie na morsowanie i czy jestem zainteresowana, zdecydowałam się podjąć wyzwanie, ale im bliżej niedzieli, tym większe obawy. Uczucie zimna, takiego w środku najbardziej, jest dość obrzydliwe. Ale pomyślałam - klin klinem. Dojechaliśmy na miejsce, pod altanką ponad 20 osób rozgrzewających się w ubraniach jeszcze, jakieś psy latające z pluszakami, ogólnie nastrój piknikowy. Patrzymy z Krzyśkiem niepewni na siebie i na innych, bylismy prawiczkami w tym towarzystwie. Ktoś zaczął się rozbierać, już wchodzą do wody, doszłam do wniosku, że na tarczy nie wrócę, trzeba szybko wejść zanim zrobi się zimno stojąc. Ktoś ostrzega "nowych", żeby rąk nie zanurzać. Większość w neoprenowych skarpetach, rękawiczkach, czapkach. My w klapkach, ślizgamy się po śniegu. Wejście do kolan daje radę, coraz niżej juz inaczej, łapię krótki szybki oddech, ktos mi mówi - oddychaj, łatwo powiedzieć jak oddechu brakuje. Zanurzyłam się po pachy i wylazłam, stopy straciły czucie, reszta nawet ok. Przebieranie trudne, teraz rozumiem, czemu nie zanurzać rąk - biorąc pod uwagę nieczucie stóp, z rękami byłoby to samo. Patrzę, a Krzysiek jeszcze siedzi. Potem po przebraniu zaczęło go strasznie telepać. Aż wylewał herbatę z kubka. A mi dobrze, przebrałam się w ciuchy do biegania bo miałam nieśmiały zamiar zrobić wybieganie wracając, na rozgrzewkę. I tak też uczyniłam, z Pruszkowa, przez rzeczkę, pola i las - tak dobrze juz mi się dawno nie biegło. Miał rację jeden z morsów, mówiąc, że taka kąpiel daje kopa, lepszego niż kawa. Mialam porownanie z dniem wczorajszym, gdy byłam sztywna jak z kija zdjęta, a to tylko 8 km. Teraz 2 godz i musiałam jeszcze dokręcać, bo za szybko bym wróciła. Po 20 minutach stopy się rozgrzały i aż parzyły. I w ogóle nie było mi zimno ani przez chwilę, nawet po treningu. Jestem zachwycona. Klin spełnił zadanie. Szkoda, że nie mam takiego stawu na co dzień pod domem. Bylam niedawno w saunie, ale bez porównania. Ciepło rozleniwia a zimno hartuje, daje kopa energii. Rozumiem, dlaczego Skłodowska nie paliła w swojej izdebce i trzymała stopy w miednicy z zimną wodą.