czwartek, 15 kwietnia 2021

 

Inov-8 Terraultra 270G – but, który łączy z Ziemią.

W Inov-8 Terraultra 270G przebiegałam całą zimę. Od 26.11, kiedy dokonałam zakupu w sklepie napieraj.pl, okazało się, że… -  nie mam innych butów na trening. Pomimo obecności kilku..nastu, …dziestu innych par w szafie. A, że Inov-8 to mój ulubiony typ buta, toteż je już trochę znam. I szczerze – to ta recenzja będzie bardzo bałwo- tfu, terro-chwalcza.



Lubię buty nisko zawieszone, tak, żeby dobrze czuć grunt pod stopą, but musi pozwolić mojej stopie się dostosować do nierówności podłoża. Terraultra 270G dają to poczucie – stabilności poprzez współdziałanie całego układu mięśniowo-szkieletowego. Ich poprzednik, model 260, który tylko przymierzałam, był sztywniejszy, nie współgrający  ze stopą. Pomimo tej możliwości „czytania” podłoża, 270 nie nadwyręża stóp, całego ich skomplikowanego układu małych mięśni i więzadeł, wiem, że tak kamienisty bieg jak zeszłoroczny Chudy, w tych butach nie zmasakruje mi stóp. Terraultra są po prostu wygodne. Lecz nie odcinają cię grubością amortyzacji od ziemi jak Hoka, ale też jak na inov-8 ma tej pianki całkiem sporo – 12mm! Wygoda uderzenia w podłoże nie osłabia dynamiki odbicia – to but dla koneserów biegania ze śródstopia, uderzasz stopą o miękkie czy twarde i od razu masz zwrot energii. Biegałam w nich po leśnych ścieżkach, asfaltach, kostce Bauma, pokrytych miękkim mchem „off roadach”, ubitych szutrówkach, śliskich gołoborzach, szorstkich granitach i błotnych koleinach po wycince drzew (dzięki @Lasy Państwowe za niszczenie szlaków!) – but wszędzie się nadawał. Bieżnik z grafenu nawet jeszcze nie stracił kropkowanej faktury na „ząbkach”. Oczywiście, w mazistym błocie, gdzie nawet sarny się ślizgają i Terraultra się ślizgały, ale nie nabierały błota w podeszwę. Gdyby więc powstał jeszcze taki model, tylko z bieżnikiem z 8 mm kołkami… ach, to byłby Święty Graal obuwia trailowego. Na śniegu trzymają się mocno, nawet na oblodzonych ścieżkach tegorocznej odwilży dawały radę przekłusować a nie przechodzić do marszu.

Mamy zerowy drop, czyli żadnego wymuszacza biegania z pięty, stopa pracuje równo z podłożem, sprężyście od śródstopia opadasz całą stopą i odbijasz się energią rozcięgna. Odbicie jest miękkie, nie jak z drewnianej listewki, co jest częste w butach asfaltowych, być może dlatego, że Terraultra 270G nie ma tzw. rockplate czyli plastikowej wstawki w podeszwie chroniącej przed wrażeniami  z wbijających się kamieni na pełnym pędzie zbiegu.  Jednak grafenowy bieżnik i ilość obecnej pianki skutecznie tym wrażeniom przeciwdziałają.

 



Cholewka z drobnej siateczki, tkana jakby dwustronnie, od wewnątrz gładsza i dająca wrażenie podszewki, od zewnątrz wzmacniana grubszą nicią a la plaster miodu. Zmechacił mi się tylko fragment od wewnętrznej strony podczas biegania w zmrożonym śniegu, nic jeszcze (prawie 3 miesiące codziennego biegania) nie wykazuje chęci do pękania, Sztywniejsze nieco tylko niż siatka, kevlarowe wzmocnienia cholewki są na tyle elastyczne, że współgrają z całym materiałem nie stanowiąc elementu generującego napięcia a tym samym szybkie pęknięcia.

Język jest częściowo wszyty, dzięki czemu utrudnia wpadanie śniegu czy piasku do środka buta. Ciekawa jest wkładka z miękkiej pianki, inna od znanych mi do tej pory modeli Inov-8, z miękkiej pianki o gruzełkowatej strukturze – dająca dodatkową amortyzację i elastyczność.

No i szerokość cholewki – idealna, dająca przestrzeń palcom i pozwalająca im swobodnie pracować przy odbiciu ale i nie tak duża, że  się człowiek boi czy odnajdzie swoje palce. Przód porządnie oblany kevlarowym wzmocnieniem, którego wygląd daje poczucie bezpieczeństwa nawet przy ewentualnej czynności kopania się z koniem.



Niestety, poza ceną, nie znajduję wad w Inov-8 Terraultra 270G. I chyba przy nadarzającej się okazji kupię jeszcze kilka par na zapas, bo każde następne ulepszanie tego modelu może się okazać jego pogorszeniem. Ale obym była złym prorokiem;)

 

 

 

środa, 21 sierpnia 2019

Powrót do pisaniny czyli Chudy Wawrzyniec AD 2019 :)

Długo mnie tu nie było, jakoś chęci pisania też nie. Ale opisawszy wrażenia z tegorocznego Chudego na zamówienie Ultra, zapragnęłam i powrotu z pisaniną. Zatem:


Chudy Wawrzyniec AD 2019 czyli jak być smokiem i wielbłądem w jednym.
Na Chudego zapisałam się w dużej mierze z ciekawości jak będzie wyglądała jego  organizacja po pierwszym w Polsce transferze biegu. I zaczęło się dobrze – dla pierwszych 50 osób nocujących w szkole czekały łóżka z pościelą. Łóżka miały dezajn szpitalny z pocz. XX w. – białe, metalowe i ze szczebelkami, dla postronnego obserwatora nasz pokój wyglądał trochę jak sala w szpitalu psychiatrycznym, co biorąc pod uwagę cel naszego przybycia do Rajczy, nie odbiegało wiele od prawdy…
Odbiór pakietów, gadanie ze znajomymi, znajome tereny – Chudy to jeden z pierwszych moich biegów górskich, potem ta sama lokalizacja na zimowych Wilczych Groniach i przyjazdy na Chudego ze sklepem przy okazji pracy w napieraj.pl – sprawiły, że poczułam się jak w domu.
Start przy płonących racach o 4ej rano , a właściwie 4.04 by przepuścić pociąg już chyba wszedł na stałe do lokalnego zwyczaju związanego z obchodzonymi w tym czasie Hudami Wawrzyńcowymi – paleniem ognisk , których początków nie pamięta nikt choć przypisuje się je uczczeniu męczeńskiej śmierci św.Wawrzyńca, nomen omen, upieczonemu na kracie bądź odstraszeniu złych mocy "kie jesce pajscyzna jistniała, a po beskidzkik lasak zbójnickowie chodzowali, panom za krziwde chłopskom skóre garbowali, bogocom zabiyrali ji bidnym dawali" gdy okolice nękała śmiertelna zaraza.
7 kilometrów po asfalcie przez uśpione wsie by świt powitać na podejściu pod Rachowiec. Pierwszy wodopój na 38 km, jest duszno, stan przedburzowy. Piję jak smok a czuję się jak wielbłąd z dwoma litrami wody w plecaku. Za chwilę czeka nas pierwsza pionowa ściana wzdłuż granicy państwa, zastanawiam się wtedy jak wtargano tu te betonowe biało-czerwone słupki…  Na Przegibek dobiegam jakaś zmęczona i z już wysuszonymi flaskami, Tomek z napieraja pomaga mi je napełnić, z rozkoszą zjadam kubek jagód ze śmietaną i ruszam dalej a w głowie kiełkuje zdradziecka myśl, żeby jednak zamiast 80 km wybrać 50 km, wtedy byle do Wielkiej Rycerzowej, punktu wyboru trasy i stamtąd już tylko 10 km do mety..  Na długiej jeszcze wiatrołomy czekają a ja już ledwo zipię.. Ale nabieram wody po korek, jak na 80tkę – „najwyżej będę wylewać”, myślę sobie. Ale też myślę, że nie po to tu jednak przyjechałam, nie żeby skrócić,  jednak wybór krótszego wariantu to jakby zejście z trasy… Nic mnie nie boli przecież, tylko słabo się czuję – dzielę się swoimi rozterkami z Magdą, którą dogoniłam, o której wiedziałam, że  deklarowała wybór 50 km dystansu.  Jeszcze mam kawałek, jeszcze podejmę decyzję. I w takich dywagacjach trafiam na wolontariuszy na szczycie, którzy pytają mnie jaki dystans – zwykle na rozejściu tras były strzałki, więc nie jestem pewna gdzie jestem i myśląc, że to jakaś forpoczta właściwego rozejścia  mówię, że „80, chyba..” Wolo mówi, że jestem 4ta a trzecia dziewczyna  tuż przede mną i idzie, ale ja widzę tylko plecy Magdy, która przecież biegnie 50, pewnie to potem będzie właściwe rozejście, myślę sobie i widać, że moja głowa nie pracowała normalnie w tym upale. I tak sobie biegnę i biegnę wzdłuż granicy i biało-czerwonych słupków i zaczyna do mnie dochodzić rzeczywistość, że jestem już po wyborze a Magda przede mną wybrała jednak dłuższą trasę. Zęby mi zgrzytnęły – znowu będę  4-ta? Jakieś przekleństwo w tym roku? Zaczynają się wiatrołomy, mniejsze i większe, wydeptana ścieżka się wije raz górą, raz z boku, raz pod spodem, czasem nie ma jej w ogóle a gdzie niegdzie wiszą słabo widoczne, półprzezroczyste taśmy o kolorze uschniętych liści. I to nas gubi. Dosłownie. Zbiegamy w pewnym momencie z trasy szeroką ścieżką a trzeba było wąską, w oddali widzę wracających biegaczy przede mną, którzy kombinują by pójść na azymut przez wysokie do pasa jeżyny. Trochę się miotam podobnie ale wracam do ostatniej taśmy i ruszam już właściwą dróżką. Kolejne wiatrołomy i kolejne jeżyny ciągnące się przez 4 km aż do samego Oszusta – okazało się, że dodało to ok. 2 km do długości trasy. Wreszcie jest i on – Oszust – słynna ściana bólu i rozpaczy, choć w tym roku całkiem przyzwoicie nie śliska, w warunkach mokrych robisz tu 1 krok do góry na 4 w dół. Znajduję w lesie dwa porządne kije z tegorocznego modelu Beskid 2.0 i wdrapuję się nie patrząc zbyt dużo w górę. Ale nikogo za mną, nikogo przede mną. Zbieg, który na profilu wygląda bardzo ostro, lekko mnie rozczarowuje, już nie pamiętam tak dokładnie trasy z poprzedniego razu, choć przypomina mi się solidny kryzys przed Trzema Kopcami gdy naprawdę musiałam wspiąć się na wyżyny swojej motywacji by się dalej poruszać. Teraz mam siłę i biegnę wąską ścieżką wśród paproci, w pewnym momencie dobiegam do źródełka umieszczonego w kawałku drewnianego pnia – dodam, że każda woda po drodze była na wagę złota a nie było jej dużo. Nie piję, bo stojąca woda nie wygląda zachęcająco ale wyciągam z niej małą żabkę, dla której brzegi były zbyt wysokie by się mogła sama wydostać. No i wkładam głowę. Byle do kolejnego wodopoju na przełęczy Glinka, tu było nawet piwo bezalkoholowe poprzednim razem!  Z zaskoczeniem dla mnie zza kolejnego zakrętu wyłaniają się plecy idącej dziewczyny – jestem zatem już druga, byle to teraz utrzymać a Ewa Majer pewnie już dobiega do mety. Biorę 1,5 litra picia na punkcie, łyk piwa i nie mitrężąc czasu ruszam żwawo w górę. Jeszcze tylko Trzy Kopce, Hala Lipowska i w dół 10 km do mety! I tu wychodzi jak dobrze jest na końcówce znać trasę. Nie pamiętałam jej już z poprzedniego razu, a że od Hali Lipowskiej były zerwane taśmy prawie wszystkie, leżały co jakiś czas na drodze,  a niżej na rozejściu szlaków nie było ich w ogóle, więc w pewnym momencie wpadłam w zwątpienie czy dobrze biegnę, zaczęłam wracać trochę w górę dopóki nie zobaczyłam w oddali kolejnego biegacza i grzebać w plecaku by przestudiować mapkę kiedy ma być skręt. I trochę czasu na to straciłam. Wbrew słowom na mapce, że ostatnie 10 km to najprzyjemniejszy zbieg ja wszystkie jego kamienie miałam odciśnięte w mózgu, cienka podeszwa x-talon 212 pomagająca zdobyć szczyt Oszusta tu już była kompletnie nieprzydatna a wręcz szkodliwa. Doszedł mnie biegacz, którego widziałam w oddali i dalej już biegliśmy razem a raczej ja za nim próbowałam nadążyć pojękując, klnąc i posykując na przemian. Najwyraźniej miał tracka w zegarku bo leciał bez pudła a nawet mnie kierował okrzykami. Wreszcie zbieg przez łąkę, nagrzane powietrze uderzyło w twarz, ale to już meta, widzę mostek w oddali, a przed mostkiem  - ów kolega czeka na mnie przepuszczając w kolejce do mety. To jest właśnie nasza ultra brać! Nogi za metą prowadzą mnie już tylko do strumienia, w kórym kładę się na pół godziny i paruję, jak smok;)





poniedziałek, 3 czerwca 2019

„Tam dalej będzie jeszcze bardziej mokro..” czyli kilka słów o ultramaratonie Jaga-Kora 105 km.



Miała to być treningowa, biegalna, rozpoznawcza dla możliwości setka w nowym miejscu, miłych okolicznościach przyrody, wiosennym śpiewie ptaków, wśród zielonych łanów trawy, kurzu polnych dróg rozświetlanych porannym słońcem, lekkiej chłodnej bryzie…
A Beskid Niski taki ładny, taki ładny…
Widząc jednak zdjęcia ze znakowania trasy, wrzucone na facebook’a, stwierdziłam, że będzie to trening, owszem, ale mentalny. Bo o pływackim zapomniałam. Przez ostatni tydzień padało wszędzie, ale tam, na południu, padało podwójnie do ostatniego dnia przed startem. Gdy dojeżdżaliśmy do Krosna, widzieliśmy podtopione ogrody, pozalewane gospodarstwa i łąki, a w mijanych miejscowościach trwało pospolite ruszenie Ochotniczej Straży Pożarnej i wojska.
Po odbiór pakietów w Rymanowie Zdroju zdążyliśmy tuż przed zamknięciem biura zawodów. Samo uzdrowisko zwiedziłam już po biegu. Na szczęście kwaterę miałam blisko miejsca skąd w nocy zabierały nas autobusy na start w Jaśliskach. Stamtąd mieliśmy wracać ok. 37 km do Rymanowa i ruszać dalej trasą 70 km.
Spać czy nie spać? Oto jest pytanie. A mając za sobą doświadczenie zaspania na start o g. 12 w nocy, człowiek już ma lekką traumę. Zwłaszcza, że środek nocy to dla mnie pora dość hardkorowa na wstawanie, zdecydowanie wolę nawet wcześnie, ale jednak rano zaczynać aktywność. Kładę się z budzikiem na 00.00 i myślą, że to będzie po prostu BARDZO wcześnie rano…
Godz. 1.30 w nocy, ryneczek w Jaśliskach rozświetlony czołówkami, ciekawe co myślą sobie okoliczni mieszkańcy widząc i słysząc takie zgromadzenie pod lokalnym spożywczakiem. Ruszamy asfaltem, za 16 km punkt żywieniowy przed podejściem na Piotrusia – jedną z najstromszych gór na trasie do Rymanowa. Błoto i woda zaczynają się właściwie zaraz i pozostają z nami do końca. Tyle rodzajów błota w ciągu przeszło 13 godzin to jeszcze nigdy nie uświadczyłam. Było błoto gliniaste, zasysające, poślizgowe, wciągające, gdy się wyciągało zeń nogę, to nie można było być pewnym, czy wyjdzie z butem czy już bez. Błoto czarne i żółte, błoto z wodą po łydki, błoto mlaskające i błoto z kamieniami… Ostrzegano nas, by na Piotrusiu granią w nocy zrobić sobie wręcz spacerek, bo wystające ostre głazy zatopione w śliskości szarżującemu biegaczowi mogły zafundować szybki zjazd po urwisku, niekoniecznie w dobrym kierunku. Potem usłyszałam, że organizator poważnie się zastanawiał, czy nie umieścić lin na zbiegu z Piotrusia. W nocy wrażenie na mnie zrobiły światła czołówek biegaczy przede mną  tworzące w mgle efekt parującego halo wokół całej postaci, wyglądało to zjawiskowo. Na szczycie Ostrej z mgły i mroku światło lampki wyłaniało figurkę Matki Boskiej, w sam raz widmowy kadr do horroru. Wstawał świt i ptaki zaczęły swoje śpiewy, pachniał czosnek niedźwiedzi, było rześko i porannie. Kolejne trzy górki i punkt w Rymanowie, 37 km. Stąd startowała po nas 70-tka. Kolejny asfalt i kolejne górki – trasa rozkładana na czynniki pierwsze. Przebiegam gdzieś przez łąkę na tyłach krzyży opisanych cyrylicą, chciałabym tu wrócić i zobaczyć miejsce na spokojnie. W którymś momencie wspinamy się na górę porośniętą łąką, jeden z tych, charakterystycznych dla Beskidu niskiego, okrągłych  zielonych „piłek”- szczytów. Kręcą się fotografowie, lata, dron, zamieniam słowo z Karoliną Krawczyk, że dziś niestety mgła a tak tu są piękne widoki na okolice.
Droga przez łąkę, spotykam Goprowców na quadzie, pytają czy mokro (ha ha), odpowiadam, że nie zauważyłam. I dostaję informację, że:  „tam dalej zaraz będzie jeszcze bardziej mokro” – no tak, kolejny strumień po kolana, współczuję tym, co zmieniali skarpetki albo buty na przepaku…
Za kolejną górką, za kolejnym strumieniem po kostki ( w pewnym momencie przestałam już je liczyć), zbliżamy się do punktu w Darowie na 62 km. Po drodze widziałam odciśnięte świeże ślady dzika na naszej ścieżce a teraz widzę psie łapy. Zastanawiam się czy to możliwe by były wilcze? Bo skąd na tych przestrzeniach odległych od siedzib ludzkich pies? Ale kilka kilometrów dalej sprawa się wyjaśnia – dobiegam do biegacza, obok którego biegnie pies. Okazuje się jednak, że to nie jego pies a biegnie z nim od ponad 20 km. Jestem dość wrażliwa na błąkające się psy, więc widząc wiszącą u obroży plakietkę ucapiłam zwierzaka na punkcie w Darowie – jest to dziewczyna i ma na imię Chatka oraz numer telefonu właściciela. Fantastyczne wolontariuszki z punktu przejmują Chatkę pod opiekę i dzwonią pod podany numer, wybiegając z punktu słyszę jak zapraszają właściciela po odbiór ultra-Chatki i oddycham z ulgą. Swoją drogą, pies złoto jeśli chodzi o bieganie.
Znów asfalt ciągnący się i ciągnący – stanowczo go za dużo jak dla mnie, spokojnie ze 20 km się zebrało na całej trasie, to musi w końcu zbić czwórki, zwłaszcza na zbiegach. Profil trasy nie do końca odpowiada rzeczywistości w tym miejscu – człowiek się szykuje na dłuuugi powolny podbieg, jedną górkę i długi zbieg, ale tak naprawdę asfalt po płaskim lub lekko falującym ciągnie się bez końca a szczyt nie jest szczytem lecz dłuuugo ciągnącym się czymś pomiędzy nieużywanym od lat szlakiem a dawną drogą zrywkową pozarastaną roślinnością, tu mijają mnie zawodnicy z 70-tki a ja trochę udaję, że też jestem z tego dystansu i mam tyle sił by biec ich tempem, ale trochę mam już dość co znajduje odbicie w moim żółwim tempie. Coraz częściej zerkam na profil trasy – jeszcze punkt, zbieg i znów punkt. Gdzieś znów asfalt się trafia, mijam miejsce startu 17-tki i rozgrzewających się zawodników. Byle do ostatniego punktu na Polanach Surowicznych, jakieś 2 km dalej biegacze z dystansu 17 km mijają mnie ze świstem, próbuję łapać ich energię i wyobrażać sobie, że też jestem z 17-tki. Ale nogi już nie te. Na ostrym podejściu za Polanami zaczyna się robić gęsto, zbiegają się wszystkie trasy, pojawiają się też turyści, mija nas pan schodzący z góry, który się cieszy, że biegniemy tą trasą bo on ją budował (chodzi o szlak kurierów z II wojny  św., którego trasą częściowo wiedzie nasza droga).
Jestem solidnie zmęczona i myślę, że to ostatnie 15 km - strome podejście, kilka hopków i zbieg do mety, ale rzeczywistość bardziej skrzeczy. Ledwo wydeptana ścieżka w czarnym błocie prowadzi zakolami po krzakach. Zaczynają się lotne punkty żywnościowe czyli podwieszone na sznurkach: butelka taniego wina, kabanosy, rzodkiewki, czy puszka piwa, której już nie było. Było też zwierciadło do przejrzenia się przed metą i pluszowy miś. Hopki są hopkami z koszmarów – najgorsze gliniaste błoto zostało nam zostawione na koniec, na krok do przodu są dwa do tyłu, głębokie koleiny po maszynach od wycinki drzew zatrzymują wodę, w którą się wpada po łydki a czasem i głębiej. A na koniec jeszcze całkiem spory podbieg szerokim szlakiem pod linia drzew i byłoby tam całkiem ładnie, gdybym miała siły to zauważyć. Wreszcie zbieg! Zapominam o bólu stóp i ud i cisnę w dół.  Asfalt, Rymanów, meta. Koniec 105,5 km. 1-sza kobieta i 10 open. Szampan i cudne uczucie przerywania taśmy na mecie. Uśmiech od ucha do ucha i nieodparta chęć szybkiego powrotu w Beskid Niski pachnący czosnkiem niedźwiedzim, zroszony rosą  i mlaskający błotem.




wtorek, 31 stycznia 2017

Sięgaj, gdzie wzrok nie sięga - czyli subiektywny przegląd światełek.



Petzl, Silva, Mactronic, Fenix, Black Diamond..? 180, 160 czy 500 lumenów? Na baterie, czy zasilana przez USB? Inteligentnie dostosowującą natężenie światła, a może obsługiwaną przez smartfon?

Miałam możliwość pomacania i pobiegania z kilkoma czołówkami szwedzkiego producenta SILVA i porównania ich z własnymi: MacTronic Epic oraz Petzl Tikka XP.

SILVA:
wszystkie ładowane przez USB

Silva Ninox 2X: waga 72 g, max 150 lm - zasięg 50 m, 4 tryby światła: mocne, słabsze, migające i czerwone, czas pracy w trybie mini to 9 godz, wodoodporność IPX7

Moim zdaniem bardzo fajna, intuicyjna, łatwa w obsłudze lampka, duży przycisk z boku da się obsłużyć w rękawiczkach, łatwo ustawić ruchomą głowicę i skierować światło na to, co chcemy zobaczyć. Lekka, nie zauważasz, że masz coś na głowie. Zajmuje mało miejsca, nie ma żadnej puszki z tyłu, więc łatwo ją schować nawet do kieszeni. Na codzienne bieganie, jeśli się trenuje zimą o świcie lub wieczorem jest idealna. Także na zawody w łatwiejszym terenie np. Sudecka Setka czy B7D. Gdybyż jeszcze miała te 180 lm na trudniejsze warunki... miodzio. Intelligent Light - rozwiązanie Silvy dające jednoczesne połączenie snopów światła szerokiego i długiego, czyli widzisz trasę przed sobą i po bokach, czy cię z krzaków nie podchodzi niedźwiedź.
Jeden bok to przycisk WŁ/WYŁ i zmiana trybów, a drugi to otwierana monetą zatyczka, pod którą kryje się wejście na USB i lampka dająca znać, czy się już naładowało. Minus, że zatyczka jest luzem o wymiarach i kolorach "zgubię-się-na-pewno". Jak u większości czołówek Silvy, chwilę po wyłączeniu świeci się mdłe światełko zielone, jeśli czołówka jest jeszcze "full charged" lub czerwone, gdy już akumulator przędzie ostatkiem sił. Ma wysoką klasę wodoodporności - może wpaść do strumyka na głębokość metra i nawet tam poleżeć aż się ogarniemy, że zgubiliśmy i wrócimy po nią, ale nie dłużej niż 30 minut.

Silva Trail Speed X: waga 145 g (ważona z akumulatorem), max 500 lm - zasięg 80 m, mini 150 lm - 40 m, szeroka wiązka 150 lm - 20 m, 4 tryby i czas świecenia na maksie - 1'30 godz, 6 godz na mini i szerokiej wiązce a 12 godz w trybie migającym, wodoodporność IPX6, również 4 godziny ładowania.

Ooo, Tamara, co Ty masz za światło! - wspinaliśmy się za pięć dwunasta w  sylwestrową noc przez krzaki pod Gaiki, by popatrzeć na Bielsko w świetle ogni sztucznych - Ania Celińska z psem Spike'm wypruła na przód pod górę, ja się pętałam gdzieś na tyłach czując nogi po porannej pętli na Skrzyczne. Trail Speed na najmocniejszym trybie oświetlał las mnie i Ani, która była dobre 60 metrów z przodu. Szliśmy w wielkiej plamie światła, żeby zobaczyć gwiazdy trzeba było lampkę zgasić. Lekka mała lampka jak pół pudełka zapałek, a gdy się odczepi akumulator od paska, w ogóle nie czuć, że masz na głowie mini reflektor lotniczy. Łatwo się przełącza pomiędzy trybami miękką zmianą natężenia światła. Przycisk wygodny w obsłudze w rękawiczce, ustawienie kierunku padania światła głowicą to dwie nanosekundy. Dla mnie to świetny sprzęt na trudniejsze trasy, na offrołdy, kiedy lecisz na łeb na szyję jakąś wąską rynną wypełnioną kamieniami i robisz jedno klik, a rynna wypełnia się światłem. Dzięki Intelligent Light twój zakres widzenia zdecydowanie się zwiększa. Z tą lampką czujesz się zdecydowanie pewniej w nocy, mimo, że tryb najmocniejszy wytrzymuje tylko 1'30 godz, ale na doświetlanie wystarczy. Zaczyna migać ostrzegawczo, gdy poziom wyczerpania baterii jest bliski. Czuć też, przy najmocniejszym trybie, że obudowa lampki wyraźnie się nagrzewa,  wtedy automatycznie lampka zmniejsza moc świecenia.W zestawie jest też uchwyt na kierownicę dla rowerzystów i płytka z uchwytem do przylepienia na kask.


Silva Trail Runner 2 X
: waga 130 g z akumulatorem, max 160 lm - zasięg podobny jak Ninox czyli 50m, 3 tryby: max, mini, strobo (migający), o czasie pracy producent pisze 14/7 godz w zależności od trybu świecenia - tych 7 możemy się domyślać, że chodzi o max, natomiast 14 - nie wiemy czy w  trybie migającym, czy mini, czas ładowania to 4 godz., wodoodporność IPX6.

Najmniej mi przypadła do gustu, owszem, jest mała i lekka ( sama lampa, bo akumulator waży ile waży), ale jej budowa była dla mnie trudna do okiełznania. Właśnie chyba jest za mała i w rękawiczkach chcąc zmienić kąt padania światła łapałam nie za to co trzeba, przycisk też jakoś nie wchodził mi pod palec i wymagał użycia większej siły. Obsługa w biegu zajmowała więcej czasu, w sam raz by wyłożyć się jak długa na korzeniu. Jej duży plus to prostota w przełączaniu - 1 kliknięciem zmienia się max na mini i odwrotnie. Długim naciśnięciem wyłącza lub, z wyłączonej - włącza miganie. Również Intelligent Light i również mdłe światełko określające stopień naładowania. Akumulator jest na dłuższym kablu, więc można go zdjąć z paska i zamiast na głowie przypiąć/włożyć go sobie gdzieś, gdzie kabelek sięga.

 Silva Cross Trail 2X: waga 170 g, max 300 lm -  zasięg 120 m, 5 trybów: max, mid, mini, wide (krótka, szeroka wiązka w sam raz do pogadania z wolo na punkcie bez oślepienia człowieka) oraz migający, czas pracy na maksie 2 godz, wodoodporność IPX6.

W porównaniu z Trail Runnerem wygląda topornie, ale 300 lm przez 2 godz. robi wrażenie. Ciekawa jest też ta szeroka i krótka wiązka, dzięki której można grzebać w plecaku przed startem nie budząc współplemieńców. Obudowa lampki jest spora, duży przycisk z boku do zmiany trybu, włączenia i wyłączenia nie wymaga szukania. Ciut dłużej, w stosunku do innych lamp, trzeba przytrzymać przycisk by ją wyłączyć, na początku może to trochę denerwować, potem można się przyzwyczaić. Pewnie siedzi na głowie, ale też czujesz, że ona tam jest, z racji gabarytów. W porównaniu do Speeda czy Runnera - gigant. Dla osób lubiących konkret. Lampka może służyć też dla rowerzystów lub nocnych narciarzy - ma dołączony uchwyt na kierownicę i specjalny do przyklejenia na kasku.

Petzl Tikka XP - max 180 lm, waga 85g, zasilanie z baterii AAA (małych paluszków), pulsujący czerwony, stały czerwony, mini - 5 lm/100godz, średni 45 lm/6 godz, mocny 120 lm/50 m/2 godz, boost 180 lm/75 m/10sek, oraz biały migający, wodoodporność IPX4 (czyli deszczu się nie boi, nawet intensywnego).

Nie ukrywam, że kupiłam ją biorąc pod uwagę cenę. Miałaby być lżejsza i mniejsza niż Mactronic, bez trzeciego paska na głowie i baterii z tyłu, nie chciałam już wyglądać jak grotołaz na wybiegu. No i rzeczywiście spełnia te funkcje. Przetestowałam ją na listopadowej B160, gdzie pół zawodów odbywało się w nocy i drugie okrążenie praktycznie biegło się samemu, bez innych czołówek wokół Teraz, czytając instrukcje, zdałam sobie sprawę, że biegłam w części na średnim trybie 45 lm i czasem doświetlając 120 lm, myśląc, że ten ostatni to właśnie te 180 lm i nie chciałam zużyć baterii przedwcześnie, a  boosta nie używałam w ogóle, dopiero teraz dokapowałam się jak on działa... Trza dwa razy szybko kliknąć, to aktywuje się przez 10 sek i potem sam wraca do używanego trybu. W sam raz by oślepić wychyniętego z krzaków niedźwiedzia i wziąć nogi za pas. Więc z doświadczenia wnoszę, że nawet w listopadową noc, biegając po górach przy 45 lumenach zębów się nie straci.  Jest skromna, ale na treningi nocne w nieskomplikowanym terenie odpowiednia. Wygodny pasek, nie wbija się w czoło, nie czuje się, ze coś dźwigasz. Petzl-owska technika Constance Light daje pewność, że światło nie zacznie żarzyć, bo baterie zdychają, tylko świeci stałym światłem przez jakiś czas (stosownie do trybu) a potem przechodzi na niższy tryb, by pod koniec świecić 40 godz tylko na czerwono 5 lm, przy czym da się chodzić.

Mactronic Epic - max 180 lm, waga 191 g z bateriami AA, 5 trybów światła, w tym czerwone i czerwone migające SOS, dyfuzor światła, 75 godz pracy na bateriach AA przy trybie 100%, wodoodporność IPX4

Moja pierwsza. I jak to do pierwszych, ma się sentyment. Wizualnie bardzo podobna do Petzl MYO, widać, że panowie dezajnerzy sięgają po najwyższe wzorce. Teraz widzę, że ciut przekombinowana, dobra na nocne włóczenie się po krzakach, liczenie nietoperzy i harcerskie podchody. Maciupki przycisk WŁ/WYŁ i zmiany trybów, ruchoma głowica z charakterystycznymi „ząbkami” skrywa jeszcze mniejszy prztyczek do czerwonego światła, które świeci jednostajnie lub miga w rytmie SOS. Lampka ma też przesuwany dyfuzor, który ma za zadanie rozproszyć światło – cóż, to produkt roku 2013. Wystarczy spojrzeć na Silvę – jakie są obecnie rozwiązania wbudowane w wiązki światła. Epic ma pudełko z bateriami (mogą być zarówno duże jak i małe paluszki) z tyłu, na kabelku, można je zdjąć i schować do kieszeni. Baterie małe się wymienia dość trudno, są w specjalnym koszyczku, ale większe paluszki to nie problem. Zamknięcie pudełka jest na uwiązane kawałkiem żyłki, wiec nie zgubi się gdzieś w trawie i po omacku nie trzeba będzie szukać. Kolejną dużą zaletą to czerwone światło właśnie na owej tylnej puszce – rzecz często wymagana przez regulaminy biegów – może być stałe lub migające. Maks 180 lm to dobry wynik, przy bateriach AA wytrzymuje 75 godz, mniejszych 35 godz, ale minus jest duży - to właśnie brak stabilizacji napięcia jakie jest u Petzl-a, Epic w miarę rozładowywania świeci coraz słabiej i słabiej.. Oczywiście ruchoma głowica, z charakterystycznymi ząbkami ”trrt”. Jak dla mnie – to przyzwoita latarka w dobrej cenie, choć czuć ją na głowie. No i na baterie – jakoś wolę to rozwiązanie, mam wtedy pewność i baterie dodatkowe.

Kilka słów o biegowym marsjaninie czyli Petzl NAO Plus – wygląda jak skrzyżowanie kombajnu z łodzią podwodną. 3 wiązki światła, 6 trybów,maks to 750 lm/140 m/6’30 godz, waga 185 g, wodoodporność IPX4, czerwone światło z tyłu, na puszce. Uwaga, ta lampka jest inteligentna. Może Pana Tadeusza i epoki malarstwa pompejańskiego nie zna, ale ta wersja jest obsługiwana przez Bluetooth, czyli możesz sobie stworzyć własne oświetlenie, zapisać je w smartfonie, tablecie i stąd sterować lampką. Ciekawe, czy jest apka „Niedźwiedź w krzakach”..? Petzl użył tu techniki Reactive Lighting – czyli światło się dostosowuje do tego na co patrzysz – jeśli na mapę przed nosem, wiązka się skraca, jeśli na jelenia 150 metrów dalej  - światło się wzmacnia. Można tez używać znanego do tej pory Constance Lighting czyli w miarę rozładowywania akumulatora światło się nie zmienia aż przejdzie w tryb rezerwowy czyli 15 lm przez 2 godz. Istotna jest blokada, która nie pozwoli naszej wspaniałej latarce włączyć się podczas podróży w torbie i doszczętnie rozładować i nam oszczędzi szukania z obłędem w oczach wolnego gniazdka. Nie używałam, nie posiadam smartfona, myślę, że znajdzie swoich wyznawców i może nawet grupę na FB obok „Suunto czy Garmin i jaki powerbank do nich”.

To subiektywna ocena czołówek, które miałam w ręku i na głowie. Wydaje mi się, że z lampkami jak z butami – szuka się, szuka aż znajdzie i wtedy kupuje trzy pary takich samych.




poniedziałek, 21 listopada 2016

"Tramwajem jadę na wojnę..." (Lao Che) czyli B160 Piekło Czantorii

Po pierwszym kółku myślałam, że zejdę: "Przecież, do cholery, nie jestem fizycznie na to przygotowana. Tu trzeba 3 miesięcy siłowych przygotowań w górach. W górach! A nie podbiegi na asfaltowej Agrykoli czy króciutkiej Kazurce" na płaskim Mazowszu."
"Stupid girl,stupid girls" Pink

"W kieszeni strach, orzełek i tytoń w bibule.." LaoChe
To była druga edycja Piekła Czantorii, a pierwsza ze startem o północy. Bałam się tego biegania po nocy, jak diabła. Zdecydowanie lepiej funkcjonuję za dnia niż po zmroku, Przyjechaliśmy 3 godziny przed startem, z naszej trójki tylko ja startowałam na dystansie ultra, kolega Krzysiek zrobił to w zeszłym roku a w tym zadeklarował 1 kółko, czyli 21 km. Mamy wspólną wizję robienia głupich rzeczy, więc lekko mnie to zaniepokoiło ("czyżby tak ta trasa dawała w d..?"). Przyjechała z nami również Kamila, pochopnie ulegając namowom Krzyśka na wybranie sobie Beskidzkiej 160 jako pierwszego górskiego maratonu. Byłam ciekawa czy ich znajomość po tym przetrwa.. Każdy dystans startował o innej godzinie, by limit skumulował się do jednej i tej samej godziny i orgowie nie musieli kwitnąć na górze, gdzie była meta, do późnego wieczora. Krzysiek, jako, że sam startował o 9, został naszym nadwornym kierowcą, mnie podrzucił na godzinę zero, Kamilę na 5 rano.

"I wyszedłeś, jasny synku z czarną broń w noc, i poczułeś jak się jeży w dźwięku minut - zło.." LaoChe
Przy tej porze startu nie bardzo wiedziałam co, jak i kiedy zjeść. Pogoda również była znakiem zapytania, to, że na dole było ciepło,  nie świadczyło, że na górze będzie tak samo, zwłaszcza, że Artur organizator dzień wcześniej wrzucał zdjęcia z ośnieżonymi świerkami..
Budząc się z krótkiej drzemki przed startem miałam szczerą ochotę odwrócić się na drugi bok i machnąć ręką na latanie po górach po ciemku.
"Wszak wszyscyśmy tutaj wiarą dusz.." LaoChe

Start znad dolnej stacji Kolei Linowej Czantoria, 100 metrów po płaskim i sru, w górę stoku, pierwszy podbieg. Spotkanie znajomych z poprzednich edycji utuliło niepokój. Zebrała się nas nawet spora grupa na ten dystans, drogę  klimatycznie oświetlały dwa płonące pnie. Swiatła czołówek w pewnym momencie skręcają w prawo, w dół. Zbieg iście beskidzki - kamienie, błoto i wszystko przykryte bukowymi liśćmi. Zdrowy rozsądek mówi: "Wolniej! Nie widzisz po czym lecisz." Ale, z biegiem kilometrów, widzę i czuję,że ta ciemność mi nie przeszkadza, owszem Petzl świeci pod nogi, ale z oszczędności na średnim trybie i nie widzę wyraźnie tego, co mam pod stopami, natomiast wcale mi to nie przeszkadza, biegnę na czucie i wiarę. To tak jak na autostradzie - lecisz 180km/h i możesz tylko wierzyć, że samochód, który mijasz, albo, który Cię mija, nie zrobi nic głupiego. Nie masz pewności żadnej, jedziesz na wiarę. Więc daję w dół i ufam, że kamienie nie zrobią nic głupiego.
"I say a little prayer..." Diana King

"Kiedy w ciemnej sieni sam tu siedzę..." Grabaż
Planowałam pobiec spokojnie dwa okrążenia po ciemku, jako rozgrzewkę  porównywałam sobie wynik kolegi z zeszłego roku, któremu to zajęło ponad 11 godz, fakt,że warun wtedy był dużo gorszy. A Krzych się spieszył jeszcze, żeby zdążyć na ostatnią kolejkę i nie turlać się z góry. Teraz prognozy co prawda straszyły ulewnym deszczem w sobotę nad ranem, lecz się nie ziściły. Błoto było, owszem, ale nie wyrywało z butów. Fajnie się zbiegało w jednym miejscu, gdzie kamieni było mało, a błoto było przykryte warstwą liści, zapadałam się wtedy po kostki w miękką kołderkę. Tylko gdzieniegdzie mokrą.
Dłużący się trzeci podbieg jak flaki z olejem, początkowo asfaltem, za 2 kilometry zamienia się w wyrypę w górę po błocie.
W ciemności nie ogarniasz całości, widzisz tylko szczegóły: szlaban, obok którego przeskakujesz po śliskich korzeniach, zbieg po płytach, pośrodku miękki fragment, nie trzeba walić podeszwami po twardym, błyszczące oczy w krzakach.
Wreszcie Poniwiec, tym razem wolo mają punkt żywieniowy pod dachem z ogrzewaniem, przez okno widzę full serwis: pomarańcze, ciacha, suszone owoce. Łapię ćwiartkę pomarańczy i idę na stok, wody mam jeszcze trochę w bukłaku, do następnego PŻ przy starcie wystarczy. Mozolna wędrówka pod górę stoku, w stronę światła na górze wyciągu. Dalej nadal w górę, choć łagodniej, błoto wciąga, trzeba znaleźć twardszy grunt w trawie. Słupki graniczne i schronisko czeskie, gdzieniegdzie jeszcze brudne łachy śniegu. Jeszcze jedna górka, z ostrym podejściem wąską ścieżyną przez las bukowy - potem, za dnia zobaczę jak ładnie wygląda zbocze z szarymi kreskami pni i żółto - pomarańczowym tłem liści w dole. Na górze dodający otuchy wolontariusz kieruje nas od razu w dół - to ostatni zbieg na kółku. Dość stromy, początkowo stokiem, potem szeroką szutrówką.
Tak, mam kryzys. Czuję, że fizycznie to jestem cienki Bolek. Zmęczenie nóg to jedno, ale też wydolność jakby siadła. No, ale jak to zejść, jeszcze nie umieram. Ale drugi i trzeci raz taki wp..ol?? Tu już głowa się buntuje. Może to kwestia nocy? Patrzę na zegar na starcie - 3 godz, no nic dziwnego, plan był na 3.30, a nie gnanie na złamanie karku, beknę za to. Siłą rozpędu wchodzę na drugie okrążenie.
"Jest już za późno, nie jest za późno.. wojna to będzie straszna, bo czas nas będzie chciał zniszczyć, lecz nam się uda zachwycić go.." Leniwiec
Już przez większość czasu jestem sama, spadło mi tempo, więc ktoś mnie mija, jeszcze ja kogoś mijam. Byle do Poniwca. Czas się dłuży, choć teraz, jak myślę, to mi te nocne okrążenia minęły jak z bicza. Silniejsze porywy wiatru hamują moje chęci zdjęcia kurtki i podkasania spodni. W świetle czołówki zaczyna coś pruszyć. W głowie dialog: teraz na przetrwanie.
"Darling, you got to let me know, should I stay, or should I go?" The Clash
Trasa świetnie oznaczona, taśmy fluo na drzewach, szerokie banery ze strzałkami przy zmianie kierunku, można lecieć jak koń dorożkarski. Zupełnie jak nie Beskidzka..., gdzie te rozstaje, na których grupowo się zastanawialiśmy czy w prawo czy w lewo i co Artur miał na myśli?
"Cudownie jest, powietrze jest, dwie ręce mam, dwie nogi mam. Nadchodzi noc i zimno z nią, mam ręce dwie, obejmę się, utulę się ukryję się we własną sierść Daleko świt, nie widać nic,dwie nogi mam, dojdziemy tam, szczekają psy, fruwają mgły, niech pani śpi.
To nic, to nic, dopóki sił, będę szedł, będę biegł, nie dam się." Leniwiec
Zasysam dno bukłaka, PŻ przy starcie był nieco poniżej trasy i nie chciałam już z niej schodzić, wiec nie uzupełniłam wody. Na szczęście znów zbieg i dobry, stary Poniwiec. Woda, czekolada, w garść rodzynki z żurawiną i kofola! Uwielbiam ten czeski wynalazek. Czysty cukier z bąbelkami. I znów pod górę, w stronę światła. Mija mnie, w pewnym momencie, raźno wbiegając chłopak i rzuca, że gratuluje, z grzeczności odpowiadam, że wzajemnie. Na co się dowiaduję, że on tylko treningowo tu i kibicująco, że nie jest jeszcze  gotowy, by przebiec ten dystans. No, morale na pokład!
Obawy przed 3 okrążeniem staram się chować po kieszeniach jak opakowania po żelu. Skupiam się na tym co widzę w świetle czołówki, skanuję ciało - czuję bolesne bardziej miejsca, jakieś upierdliwie głośne, przeciążone więzadełko w stopie od krzywego stąpnięcia na zbiegu. Znów wpadam w miękką kołderkę błota i liści, już trochę rozmemłaną setka nóg.
"Postaram się nie zmrużyć oka, gdy przyjadą do mnie moje myśli. Rozkulbaczę konie, zaproszę je za próg, zapytam - jak droga? Należycie do mnie, czy do mojego we mnie wroga? Jadą, braciszkowie moje, jadą, czarne kowboje. Trochę się ich boję." LaoChe
Jeszcze jedno, tylko jedno kółko. Zbieg do startu już bardziej bolesny, obite stopy dają się we znaki. Rzut oka na zegar, no tak, dłużej mi zajęło. Jest około wpół do 7 rano, świat szarzeje. Czołówka już niepotrzebna. Pierwsze podejście witam jako ostatnie. Głowa włącza tryb :"już szybko do mety", staram się mocno, energicznie podchodzić. Jestem już sama na trasie, każde podejście, każdy zbieg jest tym ostatnim. Jem i przezornie zostawiam żel na podejście do mety, które w zeszłym roku odcięło mi prąd. Dosłownie. Zbiegałam pełna werwy, wpadłam na podejście i po kilku krokach czujniki piszczą "low battery!". Słaniając się krok za krokiem wdrapywałam z lękiem, że zaraz się sturlam w dół.
"Nam jedna szarża - do nieba wzwyż.." LaoChe
Mijam jeszcze kilku chłopaków z dystansu ultra, mnie mija zwycięzca maratonu, z zazdrością patrzę jak energicznie podchodzi alpejskim krokiem i staram się go naśladować. To już przedostatnie podejście. Za dnia widzę, że szczyt tego podejścia to - tu ukłony dla perwersji organizatorów - niecałe 200 metrów dalej jest budynek stacji kolejki, gdzie jest meta. Taki rzut berecikiem. A ty w dół za rogiem, by mozolnie się piąć do niej przez pionowe 1400m. Nad Tobą zjeżdżają już szczęśliwcy z góry, a Ty kujesz tu swój charakter. Początkowa stromość zamienia się w jeszcze większą stromość. Aby na górze łapać się trawek. Ale to nie koniec, bo gdy dopełzasz horyzontu, za nim jest jeszcze kawałek stoku do pokonania.
"I tu zęby mamy wilcze, a czapki na bakier.." LaoChe
I jest meta, rzucasz się na szyję organizatorowi, bo tchu Ci po tym verticalu brakuje a nogi się uginają. W nagrodę piwo i pączek, zjazd kolejką. Na dolnej stacji czeka jedzenie.
Pytają czy to najtrudniejszy bieg w Beskidach - myślę, że na tę chwilę dla mnie tak. Zeszmaci, sponiewiera, sięgniesz do dna swojej duszy zagarniając szlam. I wrócisz tu za rok.
Bałam się biegania w nocy, a teraz już wiem, że mi się ono podoba. Jest wtedy zupełnie inaczej niż za dnia, inny klimat, szczegóły, na które nie zwrócisz uwagi w świetle dnia. Jakieś wyciszenie. Rozpoznajesz zawodników po układach odblaskowych elementów na ciuchach i plecakach, każdy jest biegającą choinką. I nie czułam zupełnie upływającego czasu.

niedziela, 21 sierpnia 2016

Monte Kazura czyli ekstremum na blokowisku.

"Bo ze mną można tylko pójść na blokowisko, i zapomnieć wszystko.."

Żar się leje z nieba, stok od południowej strony przypomina rozgrzaną do czerwoności patelnię, o której na piecu  zapomniał kucharz. Powietrze stoi i poruszanie się w nim może przypominać wejście w puchowych ciuchach do sauny. Nieliczni kibice z zapałem adekwatnym do panujących warunków atmosferycznych dopingują wycieńczonych zawodników.
 Monte Kazura to góra do tej pory niewiele poznana, odbyła się na nią tylko jedna wyprawa w ramach Pierwszej Polskiej Zimowej Ekspedycji zdobywania Korony Warszawy. Grupa śmiałków uzbrojona zimą w czekany, sprzęt lawinowy, wytyczyła drogę granią, wchodząc po kolei na wszystkie trzy szczyty tego arcytrudnego masywu.


W krótkich miesiącach letnich pojawia się okno pogodowe, w którym można zorganizować ekstremalny bieg górski dookoła Monte Kazury z pokonywaniem zabójczych przewyższeń, a nawet, przy sprzyjających warunkach, zdobywaniu "na lekko" jej dziewiczych szczytów. Dziewiczych, gdyż ta formacja jest jedyną w swoim rodzaju - zmienia się jej budowa geologiczna z roku na rok, a nawet z miesiąca na miesiąc -  tam gdzie wytyczono przejście wśród seraków, za chwilę może pojawić się szczelina. Dlatego też Monte Kazura należy do jednych z najbardziej niebezpiecznych wzniesień w paśmie Ursynowa, a nawet całej Warszawy.

Ostatnia edycja była zaiste zabójcza dla chcących wziąć w niej udział najlepszych z najlepszych biegaczy górskich w całej metropolii. Tak, podkreślmy, to - tylko elita jest w stanie się przygotować mentalnie i fizycznie do tego wyzwania. Treningi zaczynają się miesiące wcześniej, a zbieranie sprzętu i doświadczeń odbywa się na wyprawach w tak łagodne polskie góry jak Tatry. Powstał w okolicy nawet specjalistyczny sklep z ekwipunkiem górskim dedykowanym właśnie zdobywaniu Kazury.

Wreszcie  nadchodzą te wyjątkowe dni w roku, na które wszyscy czekają - tylko raz w miesiącu jest możliwe zorganizowanie takiego wydarzenia na skalę ogólnopolską, poprzedzone długotrwałym ślęczeniem nad mapami i przewidywaniem pogody. A warunki potrafią być surowe, a nawet - nie bójmy się tego słowa, oddającego grozę sytuacji - zabójcze.

Tegoroczna, przedostatnia edycja to była walka o życie na stokach Monte Kazury. Słońce cały żar kierowało na w pocie czoła wyrwane naturze, oznaczone rachitycznymi chorągiewkami, ścieżki, na których trup się mógł ścielić gęsto. Kierownictwo w base campie u podnóża góry z niepokojem i rosnącym przerażeniem obserwowało zmagania zawodników. Wysłano nawet z butlami pomocy kilku najmocniejszych lokalnych szerpów, którzy jednak osiągnąwszy pierwszy szczyt, pozostali tam, racząc się ową pomocą, bezsilni by wrócić lub iść dalej.

Suche jak pieprz i strome jak schody po imprezie, podejścia na nagich stokach szarpały płuca, karko- i nogo-łomne zbiegi katowały mięśnie, a nieliczne płaskie odcinki były za krótkie by można było dojść z samym sobą do ładu i porozumienia.

Kończący wyścig zdobywcy, którym udało się bezpiecznie powrócić z wysokości, wpadali wycieńczeni w ramiona oczekujących rodzin. Organizatorzy z czułością zajmowali się ich cuceniem i przywracaniem do życia zaopatrując w wodę i uzupełniając niezbędne składniki odżywcze w postaci szybko przyswajalnych ciastek i marchewek.

Cóż nam zgotuje ta nieprzewidywalna góra za miesiąc? Ile nieszczęsnych dusz pozostanie z nią na zawsze?







Wielka Mała Rycerzowa

W Rajczy niebo zasnute chmurami, w nocy nieźle lało. Poprawiając stopery w uszach i chowając głowę w śpiwór przed rozbłysłym światłem jarzeniówek, cieszę się w głębi ducha, że nie musze wstać o tej 3ej rano i iść na start z resztą uczestników Chudego Wawrzyńca. To drugi Chudy, nie biegnięty lecz pracujący. Choć, tym razem pojawiła się gwiazdka na niebie - narodziła się Mała Rycerzowa - 20km z małym haczykiem i 930 m. przewyższenia, w sam raz na poranne przelecenie się po górach i powrót do pracy.
Profil na mapce jasny i klarowny, jednak już wiem z autopsji, że orgowie Chudego pozostawiają nutkę niepewności i tajemnicy co do rzeczywistej ilości pagórków po drodze, więc podchodzę do obrazka z lekką dozą nieufności. Co się potem sprawdzi. 
Dzień wcześniej Ania Celińska opowiada o tejże trasie, staram się słuchać jednym uchem  i rzucać drugim okiem w ferworze handlowania koszulkami, bidonami, żelami i butami na stoisku. Więc jest zwalone drzewo - tam ostry zakręt; na szczyt Muńcoła, jako ostatniej górki prowadzi kilka hopków i zawsze się wydaje, że właśnie ten to szczyt, a tu wyłania się kolejny; no i końcówka do mety - najeżony kamieniami wąski zbieg na koniec - mmm, sam miód. Po drodze gospodarstwo i pies - ponoć nie gryzie. Meta w Ujsołach, czyli tam, gdzie prowadzą wszystkie drogi Chudego. Zwykle atmosfera piknikowa, nad potokiem, gdzie koi się i chłodzi rozgrzane ciała i umysły, tym razem ściana deszczu i mgły.
Startujemy z Rajczy, spod amfiteatru, ostatnie błogosławieństwo na drogę i ostrzeżenie przed końcowym zbiegiem od Kshyśka i ruszamy asfaltem. Połowa trasy to praktycznie podbieg, dość biegalny, aż do Małej Rycerzowej, gdzie trasa łączy się z końcówką 50tki Chudego. Po drodze widoki przejaśnienia przechodzą jak sen złoty, zaczyna siąpić, potem lać, a potem - już ci wszystko jedno z której strony dostaniesz wodą. Kałuże na cały szlak, błoto maluje tatuaże na łydkach, Mała Rycerzowa we mgle, zaskakujemy znienacka zmoknięty lotny punkt kontrolny, który wręcza nam kolorowe opaski na nadgarstek i pokazuje palcem, gdzie lecieć przez łąkę. Tu w pewnym momencie brak pewności, bo droga w trawach się rozwidla i gdzies po prawej migają biegacze, jednak my lecimy prosto, za chwilę się schodzimy z trasą 50 km. Mały zbieg - gęba mi się śmieje, wskakuję w wodę, błoto pryska na wszystkie strony, czuję się jak dzieciak puszczony samopas po burzy. Mijam z impetem biegaczy z dłuższej trasy - jest mi ich trochę żal, bo mokrzy i uchetani i wcale nie podzielają mojej radości.Większość maszeruje, trochę to wygląda jak resztki rozbitej armii wracające z pola bitwy. Jeszcze Muńcuł, wyczekuję obiecanego trudnego, karkołomnego zbiegu jak żaba wody, w tych warunkach to musi być super przeżycie. Szczyty się mnożą, już nie wiem, gdzie jestem, około 16km ma być Muńcuł..czy on taki będzie wyraźny? Zaczyna się zbieg i widzę tabliczkę - 4km do mety, no to już, teraz rura w dół. Szlak zamienia sie w wąską ścieżkę, rzeczywiście im niżej, tym więcej kamieni i korzeni, mokre habazie, w które, według Ksh miałeś wpadać kadłubem, mnie trafiają dokładnie w pysk. Ale nic to, jest fajnie, na szczęście moje szczęśliwe pluski są słyszalne długo przede mną i gdy dobiegam jakiegoś zbłąkanego wędrowca, ten bez proszenia robi miejsce na ścieżce. Karkołomny zbieg się kończy, jeszcze chwil kilka asfaltem skręt na uczęszczaną jezdnię, tu trzeba być czujnym, bo sobota, dzień targowy i samochodów bez liku. Skręt w tartak, ostatnie błoto, jeśli ktoś się uchował z czystymi łydkami i jesteśmy w domu, czyli na mostku i mecie. Deszcz siąpi, wszyscy chowają sie pod dachem amfiteatru pijąc gorącą herbatę, piwo i arbuz tym razem nie są tym najbardziej wyczekiwanym towarem, Prysznic on my mind - marzenia o gorącym szybko w szkole zostają rozwiane. I zaraz znów do roboty. Lekki telep i chwila polegiwania na leżaczku - dekoracja pod dachem, pucharowy kufel zaraz napełniam. Herbatą. Naprawdę współczuję zawodnikom z długiej trasy...