Miała to być treningowa, biegalna, rozpoznawcza dla
możliwości setka w nowym miejscu, miłych okolicznościach przyrody, wiosennym
śpiewie ptaków, wśród zielonych łanów trawy, kurzu polnych dróg rozświetlanych
porannym słońcem, lekkiej chłodnej bryzie…
A Beskid Niski taki ładny, taki ładny…
Widząc jednak zdjęcia ze znakowania trasy, wrzucone na
facebook’a, stwierdziłam, że będzie to trening, owszem, ale mentalny. Bo o
pływackim zapomniałam. Przez ostatni tydzień padało wszędzie, ale tam, na
południu, padało podwójnie do ostatniego dnia przed startem. Gdy dojeżdżaliśmy
do Krosna, widzieliśmy podtopione ogrody, pozalewane gospodarstwa i łąki, a w
mijanych miejscowościach trwało pospolite ruszenie Ochotniczej Straży Pożarnej
i wojska.
Po odbiór pakietów w Rymanowie Zdroju zdążyliśmy tuż przed
zamknięciem biura zawodów. Samo uzdrowisko zwiedziłam już po biegu. Na
szczęście kwaterę miałam blisko miejsca skąd w nocy zabierały nas autobusy na
start w Jaśliskach. Stamtąd mieliśmy wracać ok. 37 km do Rymanowa i ruszać
dalej trasą 70 km.
Spać czy nie spać? Oto jest pytanie. A mając za sobą
doświadczenie zaspania na start o g. 12 w nocy, człowiek już ma lekką traumę.
Zwłaszcza, że środek nocy to dla mnie pora dość hardkorowa na wstawanie,
zdecydowanie wolę nawet wcześnie, ale jednak rano zaczynać aktywność. Kładę się
z budzikiem na 00.00 i myślą, że to będzie po prostu BARDZO wcześnie rano…
Godz. 1.30 w nocy, ryneczek w Jaśliskach rozświetlony
czołówkami, ciekawe co myślą sobie okoliczni mieszkańcy widząc i słysząc takie
zgromadzenie pod lokalnym spożywczakiem. Ruszamy asfaltem, za 16 km punkt
żywieniowy przed podejściem na Piotrusia – jedną z najstromszych gór na trasie do
Rymanowa. Błoto i woda zaczynają się właściwie zaraz i pozostają z nami do
końca. Tyle rodzajów błota w ciągu przeszło 13 godzin to jeszcze nigdy nie
uświadczyłam. Było błoto gliniaste, zasysające, poślizgowe, wciągające, gdy się
wyciągało zeń nogę, to nie można było być pewnym, czy wyjdzie z butem czy już
bez. Błoto czarne i żółte, błoto z wodą po łydki, błoto mlaskające i błoto z
kamieniami… Ostrzegano nas, by na Piotrusiu granią w nocy zrobić sobie wręcz
spacerek, bo wystające ostre głazy zatopione w śliskości szarżującemu
biegaczowi mogły zafundować szybki zjazd po urwisku, niekoniecznie w dobrym
kierunku. Potem usłyszałam, że organizator poważnie się zastanawiał, czy nie
umieścić lin na zbiegu z Piotrusia. W nocy wrażenie na mnie zrobiły światła
czołówek biegaczy przede mną tworzące w
mgle efekt parującego halo wokół całej postaci, wyglądało to zjawiskowo. Na
szczycie Ostrej z mgły i mroku światło lampki wyłaniało figurkę Matki Boskiej,
w sam raz widmowy kadr do horroru. Wstawał świt i ptaki zaczęły swoje śpiewy,
pachniał czosnek niedźwiedzi, było rześko i porannie. Kolejne trzy górki i
punkt w Rymanowie, 37 km. Stąd startowała po nas 70-tka. Kolejny asfalt i
kolejne górki – trasa rozkładana na czynniki pierwsze. Przebiegam gdzieś przez
łąkę na tyłach krzyży opisanych cyrylicą, chciałabym tu wrócić i zobaczyć
miejsce na spokojnie. W którymś momencie wspinamy się na górę porośniętą łąką,
jeden z tych, charakterystycznych dla Beskidu niskiego, okrągłych zielonych „piłek”- szczytów. Kręcą się
fotografowie, lata, dron, zamieniam słowo z Karoliną Krawczyk, że dziś niestety
mgła a tak tu są piękne widoki na okolice.
Droga przez łąkę, spotykam Goprowców na quadzie, pytają czy
mokro (ha ha), odpowiadam, że nie zauważyłam. I dostaję informację, że: „tam dalej zaraz będzie jeszcze bardziej
mokro” – no tak, kolejny strumień po kolana, współczuję tym, co zmieniali
skarpetki albo buty na przepaku…
Za kolejną górką, za kolejnym strumieniem po kostki ( w
pewnym momencie przestałam już je liczyć), zbliżamy się do punktu w Darowie na
62 km. Po drodze widziałam odciśnięte świeże ślady dzika na naszej ścieżce a
teraz widzę psie łapy. Zastanawiam się czy to możliwe by były wilcze? Bo skąd
na tych przestrzeniach odległych od siedzib ludzkich pies? Ale kilka kilometrów
dalej sprawa się wyjaśnia – dobiegam do biegacza, obok którego biegnie pies.
Okazuje się jednak, że to nie jego pies a biegnie z nim od ponad 20 km. Jestem
dość wrażliwa na błąkające się psy, więc widząc wiszącą u obroży plakietkę
ucapiłam zwierzaka na punkcie w Darowie – jest to dziewczyna i ma na imię
Chatka oraz numer telefonu właściciela. Fantastyczne wolontariuszki z punktu
przejmują Chatkę pod opiekę i dzwonią pod podany numer, wybiegając z punktu
słyszę jak zapraszają właściciela po odbiór ultra-Chatki i oddycham z ulgą. Swoją
drogą, pies złoto jeśli chodzi o bieganie.
Znów asfalt ciągnący się i ciągnący – stanowczo go za dużo
jak dla mnie, spokojnie ze 20 km się zebrało na całej trasie, to musi w końcu
zbić czwórki, zwłaszcza na zbiegach. Profil trasy nie do końca odpowiada
rzeczywistości w tym miejscu – człowiek się szykuje na dłuuugi powolny podbieg,
jedną górkę i długi zbieg, ale tak naprawdę asfalt po płaskim lub lekko
falującym ciągnie się bez końca a szczyt nie jest szczytem lecz dłuuugo
ciągnącym się czymś pomiędzy nieużywanym od lat szlakiem a dawną drogą zrywkową
pozarastaną roślinnością, tu mijają mnie zawodnicy z 70-tki a ja trochę udaję,
że też jestem z tego dystansu i mam tyle sił by biec ich tempem, ale trochę mam
już dość co znajduje odbicie w moim żółwim tempie. Coraz częściej zerkam na
profil trasy – jeszcze punkt, zbieg i znów punkt. Gdzieś znów asfalt się
trafia, mijam miejsce startu 17-tki i rozgrzewających się zawodników. Byle do
ostatniego punktu na Polanach Surowicznych, jakieś 2 km dalej biegacze z
dystansu 17 km mijają mnie ze świstem, próbuję łapać ich energię i wyobrażać
sobie, że też jestem z 17-tki. Ale nogi już nie te. Na ostrym podejściu za
Polanami zaczyna się robić gęsto, zbiegają się wszystkie trasy, pojawiają się
też turyści, mija nas pan schodzący z góry, który się cieszy, że biegniemy tą
trasą bo on ją budował (chodzi o szlak kurierów z II wojny św., którego trasą częściowo wiedzie nasza
droga).
Jestem solidnie zmęczona i myślę, że to ostatnie 15 km -
strome podejście, kilka hopków i zbieg do mety, ale rzeczywistość bardziej
skrzeczy. Ledwo wydeptana ścieżka w czarnym błocie prowadzi zakolami po
krzakach. Zaczynają się lotne punkty żywnościowe czyli podwieszone na
sznurkach: butelka taniego wina, kabanosy, rzodkiewki, czy puszka piwa, której
już nie było. Było też zwierciadło do przejrzenia się przed metą i pluszowy
miś. Hopki są hopkami z koszmarów – najgorsze gliniaste błoto zostało nam
zostawione na koniec, na krok do przodu są dwa do tyłu, głębokie koleiny po
maszynach od wycinki drzew zatrzymują wodę, w którą się wpada po łydki a czasem
i głębiej. A na koniec jeszcze całkiem spory podbieg szerokim szlakiem pod
linia drzew i byłoby tam całkiem ładnie, gdybym miała siły to zauważyć.
Wreszcie zbieg! Zapominam o bólu stóp i ud i cisnę w dół. Asfalt, Rymanów, meta. Koniec 105,5 km. 1-sza
kobieta i 10 open. Szampan i cudne uczucie przerywania taśmy na mecie. Uśmiech
od ucha do ucha i nieodparta chęć szybkiego powrotu w Beskid Niski pachnący
czosnkiem niedźwiedzim, zroszony rosą i
mlaskający błotem.