niedziela, 27 kwietnia 2014

O *%^&*$, ja #$%^&*# ! czyli subiektywna relacja z B160 Na Raty.

Pierwszy raz umarłam na Baraniej Górze. W szumie strumienia płynącego pod moimi stopami, w śpiewie ptaków, w deszczu i białej mgle. Wokół jesiennie przysypany stok liśćmi, nowych jeszcze brak na drzewach. Mgła tłumi dźwięki, wspinam się szlakiem pokrytym jasnymi kamieniami, szukam stopami względnie suchych miejsc, ale mini rzeczki płyną po całej szerokości drogi - Barania Góra to źródło Wisły, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jest mi dane stąpać  po czymś dziewiczym. Bokiem koryta-szlaku prowadzi wydeptana ścieżka, ale z kolei pełna śliskich korzeni budujących wysokie stopnie - to już wolę krok za krokiem "ciupać" pod górę niż wydatkować energię na mocne wspinanie. Trzymam się zasady przeczytanej tuż przed wyjazdem - pierwsza połowa biegu ma być podziwianiem widoków, opalaniem, rozrywką, a dopiero druga - ściganiem. Więc, wolno, spokojnie, bez szarży. To mój drugi ultra, ale pierwszy z pełną premedytacją. Na krynicką setkę rok temu jechałam nie będąc pewną do samego końca, czy wystartuję i zgodnie z regułą króla Juliana - jak gdzieś przeczytałam - czyli " a teraz prędko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu". Zapisałam się na Beskidzką 160 Na Raty z rozpędu, bo kolega ze Ściezki się zapisał,to łatwiej dojechać, bo udział daje punkty do UTMB. Gdy się zorientowalam, że w tym samym dniu jest Szczawnica, plułam sobie w brodę. Byłam tam na Maratonie w zeszłym roku i było super.  A tu - jakiś bieg, o którym niewiele wiadomo, zdjęcia głównie pokazują zawodników na asfalcie, na stronie niewiele informacji, mało aktualizacji. W mediach też ani słowa. Ale będą punkty kontrolne, gdzie trzeba podbic karteczkę..Gdzieś trafiłam na relację, która lekko mnie zmrozila, że wtedy zwyciężczyni Ewa Majer, przybiegła w dobrym czasie mimo, że biegła bez mapy - zaraz, zaraz.. to jest bieg NA ORIENTACJĘ?? Zero zdjęć z trasy. W pakiecie startowym nawet koszulki nie dają (!), tylko polarową czapeczkę. Jednym z głównych sponsorów jest ubojnia. Na czyjes pytanie na fb o czipy, org odpowiada, ze nie będzie bo niepotrzebne.. Dobrze chociaż, że nocleg zapewniają - pomyślałam. Miałam plan przelecieć to sobie powolutku, niespiesznie (bo pewnie w większości płasko i asfaltowo). Żeby tylko się nie uszkodzić na początku sezonu. A tu dostaję info, że tylko 4 kobiety na liście startowej, no to się przejęłam, nikt nie lubi być ostatni. I z takim podejściem wsiadłam do samochodu w piątek. Już dawno sie nie denerwowałam tak przed zawodami.
Start i biuro zawodów mieściło się na górze Chełm w Goleszowie, w Beskidzie Śląskim, gdzie jest szkoła paralotniowa (podjazd ze 3km asfaltem - co niedługo będzie miało znaczenie). Rozlokowano nas w pokojach tejże szkoły, gdzie były łózka przykryte białymi prześcieradłami (pierwsze zaskoczenie). Ponieważ na fb organizator napisał w ostatniej chwili o łózkach, karimaty nie targałam, ale część osób dodało sobie trochę do tej informacji i nawet śpiworów nie wzięli. Więc organizatorzy zorganizowali szybko małą wypożyczalnię. Odbieramy pakiet - mapa, karteczka do perforowania na pk, talon na posiłek, długopis, foldery reklamowe, żel i baton Nutrend. Kombinujemy, co by tu zjeść, aż ktoś nam poleca dom  obok pełniący funkcję hotelu i restauracji. Część osób tu się zatrzymała. Samochodów całkiem sporo. Jednocześnie lecą dwa dystanse - maraton i te ok 80km. Zjedliśmy przepyszny makaron, dosiadając się do stolika organizatorów, trochę dowiedzieliśmy się o trasie i pogodzie - że "będzie tak jak dziś - zacznie padać ok 16, rano nie" (uff, to nie zmoknę - powinnam się wyrobić do tego czasu)  i że  na końcu - 3km przed metą czeka nas jeszcze górka dość stroma, więc lepiej zostawić sobie siły (patrzyłam na mapę - ee..500m npm., cóż to jest, nawet na zmęczeniu..)
Z racji, że trasa miała nie być oznaczona taśmami, szmatkami i czym tam jeszcze, tylko prowadzona  szlakami, rozwiesiłam sobie tydzień wcześniej mapę na ścianie, zaznaczyłam rozwidlenia i zmiany kierunków i zrobiłam ściągawkę, gdzie jaki kolor szlaku. Nie daj boże się zgubić i jeszcze kilometrów nadrobić.
Start o 5 rano, o 4.30 odprawa. Stres przedstartowy jest. Sen przerywany, w ogóle, we śnie już przebiegłam cały bieg i jeszcze się użerałam ze współlokatorami, którzy strasznie hałasowali i przeszkadzali, nie wiedziałam po obudzeniu, czy to była jawa czy sen, ale rano ludzie normalnie ze mną rozmawiali, więc jednak sen i noc ciężka. Okazało się, że mały problem z łazienkami - jest tylko jedna..Więc kolejka, potem odostępniono publicznie też te, które były przy zajętych pokojach..
Wrzątek był, Idee Kafe też, Artur - org, przywiózł jeszcze przepyszne drożdżówki z piekarni - żałowałam,że  rano nie chce się jeść.. Płatki ledwo wchodzą do gardła. Na drogę zapakowane rodzynki, daktyle, batonik jako coś konkretniejszego i "kulki mocy" - to ostatnie to jakiś ukraiński specyfik od znajomego, od którego kupuje miód - miód, z kakao, zmielonymi orzechami i czymś owocowym - słodkie, ale pyszne, obtoczyłam w kakao i zapakowałam do plecaka na "czarną godzinę" (zapomniałam o nich kompletnie i zrobiły się "placuszki mocy"). Domowy izotonik w bukłaku i jeszcze buteleczka na dolanie do wody na trasie. Deszcz pada nadal od wczoraj. Ale ciepło - zastanawiamy się jak lecieć - na krótko czy długo? Po odprawie i smagnięciu deszczem po gołych łydkach - szybka zmiana planów. Na szczęście start dwa kroki od pokoju. Ludzi nie za dużo, większość to "krótkasi" - na krótki dystans (!) czyli maraton - proszę, jak się człowiekowi zmienia nomenklatura. Na nasz nawet nie wiem ilu zawodników startuje. Różnimy się kolorem numerów startowych.
Wreszcie - start. Jak Krzysiek powiedział - 5:01 i już ani śladu po stresie. Zbiegamy w dół asfaltem - gdzieś mi się w głowie kołacze, że w powrotnej drodze będzie odwrotnie.. Biegnę powoli - patrz zasada nr 1. Mijam po drodze potencjalną rywalkę - jako jedyną rozpoznaną na moim dystansie. Krzysiek wysforował na przód, pilnuję, żeby go nie gonić. Zaraz czołówkę chowam, robi się jasno. Jest ciepło - zaczęłam żałować, że wzięłam wiatrówkę i długie spodnie ( na Baraniej Górze będę sobie wdzięczna). Przypominają mi się słowa organizatora o psie imieniem Bober, droga w pewnym momencie będzie przebiegać przez gospodarstwo i będziemy mijać owego psa, który powinien być uwiązany, ale lepiej zapamietajmy jego imię.. I znów mówił o tej górce na końcu - Wygórze.. i coś tam o wspinaniu zębami.. hm.
Już jesteśmy poza asfaltem - fajna kręta ścieżka w lesie, ślisko, inowejty trzymają się pazurami, też jedna z obaw ich dotyczy - nie biegliśmy jeszcze razem na tak długi dystans. Zaczynamy podbieg - Tuł 621 npm, potem będzie Mała Czantoria i Wielka - podzielilam sobie w myślach mapę na podbiegi i rozdzielenia szlaków - tak łatwiej liczyć dystans. Mijam kilka dziewczyn - fajnie jest biec w biegu, gdzie sa dwa dystanse, bo nerwów rywalizacyjnych dużo mniej. Gdzieś dalej w okolicach Soszowa rozdzielają się trasy. Przebiegam obok jakichś czeskich schronisko-knajp. Jest pk1 - podbijam karteluszkę, ale mam tak zgrabiałe ręce, że proszę o pomoc w wyjęciu, potem już chowam ją do kieszeni kurtki - okazuje się, że jest nieprzemakalna i się nie zniszczy. Kartka, bo kurtkę mogę wyżymać. Łyk wody, banan, czy co tam zjadłam i dalej, nie tracić czasu. Ktoś mi mówi, że jestem druga. Druga? No, ale jeszcze nic nie wiadomo, na takim dystansie wszystko możliwe. Przede mną kolejny "czarny punkt" - Barania Góra - największe wzniesienie 1220 mnpm. I 44 km  - potem już "będzie z górki" (ha! gdybym wiedziała), jeszcze jeden mocny podbieg, Wygórka i hyc - hopla do mety. Od Wielkiej Czantorii biegnę sama, wiedziałam, że tak będzie. Nie tęsknię za towarzystwem, bo nie lubię dyszenia za plecami albo dreptania za kimś, też włącza mi się wtedy instynkt stadny - i jak ludzie przede mną przechodzą do marszu na podejściach, to ja z automatu też, bo boję się, że oni pewnie lepiej oceniaja siły a ja się spalę energetycznie.. Muszę tylko zwracać  baczną uwagę na znaki szlaków. Dobiegam w pewnym momencie grupę męską, mijam i nagle okazuje się, że ich prowadzę, biegniemy wtedy asfaltem do pk2, tuz przed Baranią, więc ok, choć boję się, czy nie zacznę podbijać tempa słysząc oddechy za plecami. Jest punkt, miły pan z obsługi dzieli się ze mną gorącą wodą z własnego termosu - herbata by się bardzo przydała. Widzę, że sami się rozgrzewają jakąś małą butelczyną. Od nich się dowiaduję, że jestem pierwsza. Pierwsza?! Uzupełniam wodę i zmywam się szybko - komu w drogę, temu trampki. Zostawiam chłopaków i w górę. W głowie nucę - "slaba pleć, a jednak najsilniejsza, slaba pleć, a jednak najmocniejsza.." lala.. I tu juz mi się plącze - szlak-koryto strumyków, kręta ścieżka  przez las pełna korzeni, błota, belek, które kiedyś miały może służyć ułatwieniu przejścia, teraz raczej zagrażały życiu.Gdzieś czerwony szlak się  plącze, dwóch chłopaków zbiega z góry - pogubili się, mijam ich na tych błoto-bagnach. Gdy mam wątpliwości co do szlaku, szukam po śladach, (witajcie bohaterowie dzieciństwa Winnetou i Old Shaterhandzie) ktoś biegnie w mudclawach i widzę też odciski salomonów Krzyśka. Uciekam przed oddechami. Juz gdzies za szczytem - wiatr i deszcz hulają. Na szlaku leżą kładki z drewnianych śliskich pni - tu sposobem - jak Krzysiek nazywa - na Japoneczkę - tup, tup. krótkim krokiem, przypominaja mi się treningi po sągach drewna u mnie w lesie - przydały się jak znalazł. Co jakiś czas jakaś belka umyka spod nóg i zanurza się pod wodę - takie tam, trochę adrenalinki. Już nie dbam o suche stopy - wszędzie woda. Sporadycznie mijam turystów. Teraz wypatruję rozwidlenia - z czerwonego w lewo w zielony, org napisał na stronie, że właściciel terenu (park krajobrazowy) nie zgodził się na oznakowania, ale strzałka jest. Następne rozwidlenie - Zielony Kopiec. Potem kolejne i pk3. Tu już nie pamiętam trasy, szczerze przyznam, film się urwał. Były zbiegi i podbiegi. Solidne zmęczenie. Dialog wewnętrzny rozbudowany. Mam w plecaku mp3 z listą energetycznych kawałków ale zostawiam na sam koniec, kiedy juz naprawde będzie masakrycznie. Pamietam miłe panie w pk3, które mówią, że do nich dzwoniono i się o mnie dopytywano - no, miło, no:) Woda znów, był jeszcze izotonik, ale juz nie kombinuję z obcymi smakami na takiej trasie.Żółty szlak prowadzi do Trzech Kopców - oj, tu juz długo schodzi, tabliczka, że 2.30 godz, na szczęście więcej turystów - przy nich nie wypada iść, więc jakoś się dziwię, że to już. Potem do Orłowej - też się ciągnie bez końca. Potem wiem, że już do Ustronia zbieg i wyczekiwany mocny podbieg pod kolejką narciarską na Wielką Czantorię na czarny szlak, którym juz bieglismy i to juz prawie w domu, jeszcze tylko ta Wyrgóreczka i meta. Robi się ciepło, słońce już wyszło. Mijam po drodze ogoś schodzącego - pyta czy mam bandaż elastyczny, coś sobie zrobił, zejdzie tylko do pk3. Zbieg do Ustronia juz niefajny - bolą mięśnie brzucha i miejsca pod łukami żebrowymi, wszystko się trzęsie, łupie mnie w lewej stronie pleców, gdzieś, gdzie nerki, jeszcze cały czas nieprzyjemne parcie na pęcherz ale na pusto. Niefajnie. Zbiegającemu pokazuje się Wielka Czantoria w całej krasie - oż #&#^! No rzeczywiście Golgota.. Tu już się robi gęściej, bo dołącza trasa maratonu. kluczę za chłopakiem, który szuka drogi do punktu 4 pod Golgotą - tj. Czantorią. Po drodze kupuje colę, przez moment tez się zastanawiam nad tym. Ale zjadam pomarańcze, żurawinę, dolewam wody i resztę miodu i aby jak najmniej stać (zasada nr 2 "prędko, zanim dotrze..") Przede mną łysa ściana stoku narciarskiego z jakiegoś szutru i kamieni - 995 npm. Widzę dwie osoby mozolnie się wdrapujące w górze. Słońce grzeje. Krok za krokiem, rozbujawszy ciało podchodzę, po 20 metrach uświadamiam sobie, że nie podbiłam karteluszki, mówię to na głos i też to, że w dupie to mam. Chłopak za mną jednak radzi zejść, żeby nie zdyskwalifikowali, bo szkoda. No ma rację. Złażę, Obsługa punktu chyba widzi co jest, bo zdejmują lampion i dziewczyna podchodzi kawałek do mnie - wdzięczność. Znów w górę. Będzie mi się śniła po nocach ta góra - jak z Tolkiena i prac Syzyfa. Już nawet nie patrzyłam w górę, bo ona caly czas tam była.Tu umarłam po raz drugi.Potem się dowiedzialam, że kawałek dalej był szlak wśród drzew, też stromy, ale łatwiejszy do przejścia. Najlepsze, że  jak się  juz człowiek wdrapał pod ta stację wyciągu to się okazywało, że to wcale nie szczyt..tylko szlak prowadzi jeszcze wyżej..Tu juz sila mysli nas wnosiła. Szedł przede mna chłopak z kijami - narzekał na kolana i poodparzane stopy. Jeszcze do czarnego szlaku - on juz w dół, długi zbieg, moje przekleństwo teraz, błagam niebiosa o podejścia. Wreszcie jest Mała Czantoria - tu szlakiem żółtym, ale ktos się pomylił i przyczepił oznaczającą strzałkę odwrotnie - z kierunku, z którego przybiegamy..Sporo osób tu pobłądziło. Pamiętałam, że żółtym mamy iść, więc rzucam haslo reszcie - juz się nas tu 4 zebrała, wszyscy w szampańskich humorach.. I rzeczywiście, dalej jest juz strzałka. I zbieg..długi..W pewnym momencie myślę, że skoro nic nie działa - ani masowanie, wbijanie palców pod żebra, unoszenie rąk, oddychanie, to może się z tym bólem pogodzę, zignoruję  go. I to jakby wreszcie pomogło, bo w pewnym momencie się orientuję, ze biegnę i jakoś daję radę.Teraz szlak się kończy dla nas, trasa ma prowadzić drogą leśną do tego pagórka zwanego Wygórką i ma być oznaczona tylko strzałkami organizatora. Też nie był rozrzutny w ich pozostawieniu.. Jeden chłopak się odłącza i leci do przodu. My wolniej zanim, jeszcze chwytam powietrze. W końcu biegnę tylko z jednym. Skądś mam energię, on pewnie mnie przeklina ilekroć zaczynam truchtać po podejściu.Ale trzyma się. Spotykamy lokalnego watażkę na skuterze, zagrzewa do walki, pytamy jak daleko jeszcze - "no z 8 może będzie", miny zrzedły i klatki uniosły się jednakowym westchnięciem. Chyba żal mu sie zrobiło biednych duszyczek, bo zawrócił i mówi, że nie, moze z 5 km. Zbiegamy do Cisownicy, tu trochę strzałki sie pogubiły i odnajdujemy drogę. Kawałek asfaltem i nagle świeżo wydeptana ścieżka prowadzi w krzaki - a więc Wygóra. No rzeczywiście w tych krzakach zaczyna się górka, błotnista jak nie wiem, gliniasta, z miejsca mam dwa kilo towaru na butach. Ślisko, bardziej to przypomina surfing niż bieg. Czasem trzeba się posłużyć funkcją chwytną górnych kończyn. No męcząco, ale d..nie urywa. Coś mnie gryzie, czym się dzielę z kompanem - i to nie był kleszcz - że org mówił  o górce w kamieniołomie, a tu na razie ani widu ani słychu kamieni.. Drepczemy my dalej przechodząc przez zwalone pnie ("nie siadaj, nie wolno"), jakiś las znowu. Wąska ścieżka i..o #&$&%%, ja #*$&$, w #*$&$! Nogi i ręce się ugięły. Pionowa ściana w górę a na niej wyślizgana jakaś breja, maź, towot czy inne cholerstwo w formie ścieżki.Widzę, że wysoko jakaś pani umorusana jak nieszczęście próbuje wdrapać się na szczyt. Nie chcę za długo pozostawać w podziwie dla sadyzmu organizatora (zasada nr 2) i ruszamy na górę. No, ale jak sie wdrapało to zwykle trzeba jeszcze zbiec. Mijamy panią z maratonu - i jestem dla niej w podziwie- pani już w dojrzałym wieku, nie to co my, podrostki z fiu bździu w głowie - że ukończyła ten bieg.Bo potem jej klaskałam na mecie. Mnie już ciągnie do mety jak konia do żłobu. Kolega zostaje po drodze. Zbieg asfaltem, wiem, że jeszcze czeka mnie ta droga asfaltowa na sam Chełm, gdzieś w międzyczasie,może z Wygóry, mogliśmy podziwiać widok tej kolejnej Golgoty z bielejącym na szczycie namiotem biura zawodów jako kolejnej atrakcji z bogatego menu imprezy. Czas na doping w postaci muzyki, długo ciągnący się asfalt nigdy nie był moją dobra stroną.Po drodze tego zbiegania jakieś strzały - debilni myśliwi się bawią się w strzelanie na strzelnicy (szkoda, ze nie do siebie - mocne słowa, ale nie cierpię tej nacji). No i jest skrzyżowanie na Chełm, tu już droga prosta jak strzelił w pysk, ale  z podkręceniem strzelił, bo pnie się bezlitośnie w górę. Tak jak początkowe 500 metrów biegnę, tak potem juz mam dość. Kibiców nie ma, to co się będę wygłupiać. Tu chyba umarłam po raz trzeci, albo ta śmierć jakoś na raty zaistniała na Wygórce też. Jakaś samotna pani czeka z aparatem na kogoś znajomego, bije mi brawo, więc i raźniej na duszy. ale jak się tak wdrapuję i wdrapuję i pusto w okół, to takie wrażenie miałam, że już nikt tam na górze nie czeka. Że już maraton się skończył, wszyscy śpią, jedzą, pojechali do domu, a te nieliczne niedobitki z długiej trasy same sobie winne,że tak długo. Jeszcze zakręt - tu już się biegnie, bo ludzie patrzą i jeszcze kawalek wyżej dmuchana meta i Artur, który wymyślił  tą trasę, zawiesza mi medal. W podzięce mówię mu, że będzie się  smażył w piekle.

Post Scriptum:
Przybieglam 15 min po Krzyśku, który zajął 10 msce, ja 12 na 44 uczestników.Było ok 83-85 km, bo są rózne wersje.11 godz 55 min na nogach. Pierwszy to Maciek Więcek, który, gdy w okolicach Wygóry usłyszał za sobą pogoń, to - jak opowiadał Krzyśkowi -  "zrobił myk, myk" na górę - 10:06. Oprócz mnie jeszcze tylko jedna dziewczyna ukończyła długi dystans.
Bieg bez wypasu organizatorskiego i zadęcia, kameralny, których juz rzadkość. Ale taki, który pamięta się zawsze. To był wymagający bieg dla charakteru, dla zaciśniętych zębów, nie dla medalu, ani pierwszego miejsca. Choć, oczywiście miło je mieć;) Świetni ludzie go zorganizowali, nieśpiąc po nocach. Mam wrażenie,że jesteśmy trochę rozpuszczeni przez te "gifty", co kto daje w pakiecie, że zapominamy o rzeczy najwazniejszej - o wrażeniach, o emocjach, jakie daje moment zatracenia się w czymś, co robimy tu i teraz. I ten bieg doskonale mi o tym przypomniał. Za co jestem wdzięczna.Nawet jeśli jest to drapanie się pod Czantorię
Kolejna edycja 20 września, w innym miejscu. 2 tygodnie po B7D. Trzeba się będzie szybko zregenerować.

niedziela, 13 kwietnia 2014

Kiedy biegnę, jestem buddyjskim mnichem.

No, nie zawsze. Ale zdarza się, nie ma wtedy natłoku emocji, myśli. Uwielbiam ten stan, który pojawia się w trudnym terenie, gdzie cała uwaga skupiona jest na tym, gdzie postawię stopę. Niesamowite uczucie lekkości niesie mnie przez kamienie, porębę, albo sam las, gdzie łatwo można zaliczyć upadek zaplątując się w gałęzie bądź jeżyny.
Niestety zabrakło mi tego uczucia wczoraj w Górach Świętokrzyskich. Zaowocowało to podwójnym orłem i rozbitym kolanem. Dobrze, że niczym więcej, bo kamienie tam są ostro ciosane.
Nie byłam pewna do samego końca, czy wyprawa na trening dojdzie do skutku, bo w czwartek wieczorem zbuntowała się stopa - znienacka zaczęła boleć tak, jakbym sobie ją zbiła. Ale nie miałam takiej mozliwości, już rano czułam jakiś dyskomfort, ale zaraz minął, trening interwałowy zrobiłam, nic, cisza i spokój. a wieczorem - trudno chodzić. W piątek - to samo. Lekka panika i czarnowidztwo - googlanie - kurczę-rozcięgno-jasna-cholera-goi się diabelnie długo. Leczę się - lód, mata z kolcami, lód, mata..wyszperałam gdzies jakis Voltaren. Jechać, nie jechać. Umówiłam się przecież. Ale dziwnie boli, nie jak rozcięgno, może pęknięcie jakiejś kości, złamanie nie, bobym nie stanęła na tej nodze, może to więzadło podeszwowe??? Co z zawodami za 2 tygodnie?? W razie czego skończę trening i zaczekam w aucie na Krzyśka. Pojechałam. Nastrój minorowy. Jeszcze inne emocje niefajne się przyplątały. Generalnie, czułam się jak uwiązany przed sklepem na deszczu mokry kundel, który nie może sobie pójść, ani wejść do środka.
Wyruszyliśmy we dwójkę rano z Wwy, 2 i pół godziny i jesteśmy w Bodzentynie, ostry wjazd asfaltem pod górę i parkujemy obok drewnianej bramy z napisem Puszcza Jodłowa. Pomysł zaczerpnięty z bloga Janga, który opisał kiedyś swój wyjazd w te góry, tylko zaczynał od wsi Paprocice, dobiegł do Łysicy i zawrócił a potem niebieskim szlakiem i asfaltem do miejsca startu. Z wyborem trasy nie można tu za bardzo poszaleć, bo jest jedna. Ale w jednym byliśmy zgodni - byle nie asfalt. Ruszyliśmy od Bodzentyna, niebieskim bezpłatnym szlakiem do św.Katarzyny. Bardzo ładna trasa, nad strumykiem, przez podmokłe łąki, kładki drewniane. Zdziwiłam się widząc oznaczenie, że zajmie  nam to 3h, a byliśmy na mscu po 40 minutach. Potem w budce, u pani bileterki usłyszeliśmy, że to są oznaczenia dla grup z przewodnikiem i postojami, do św.Krzyża, gdzie zmierzaliśmy bylo 7h, dojść można w 4, a nam to chyba zajeło 1,5..Uiściwszy opłaty za bilety, ruszyliśmy w górę czerwonym szlakiem, na Łysicę. Pogoda chłodna, niebo zachmurzone, ludzi więc dużo nie było na ścieżce. Pierwszy raz w życiu byłam na słynnej Łysicy:) Oczami wyobraźni widziałam juz te czarownice na miotłach..ale zapobiegliwi postawili krzyż na kupie kamieni. Krótki postój na oddech i dalej, w dół, w Kakoninie szlak wyprowadza nas na asfalt, tak dziwnie poprowadzone, zamiast nadal skrajem lasu. Po kilku zakrętach (choć na mapie wygląda na jeden) wbiegamy znów do lasu i jego brzegiem, biegniemy dość długo, przeskakując po drodze strumyki lub przebiegając kładki. Lekki kryzys na myśl o czekającym powrocie. Stopa boli, ale staram się na nią uważać, pierwszy orzeł zaliczony, dziura w kolanie, może tez dlatego, że prawa stopa ma gorszą propriocepcję i nie czuje tak dobrze gruntu jak uszkodzona prawa.Wybiegamy z lasu i przed nami osada starosłowianska i asfaltowy podbieg na Łysą Górę i Św.Krzyż. Ale z boku pojawia się ścieżka dydaktyczna, prowadzi po normalnym terenie i wśród połamanych wichurą drzew. Drugi orzeł zaliczony, ale tym razem obeszło się bez uszkodzeń naskórka.Wamać..coś nie mój ten dzień. Na górze chłodno. Pytam się Krzyśka z nadzieją, czy chciał mi zrobić niespodziankę i schował swoją żonę w bagażniku i ona teraz na nas tu czeka z samochodem. Niestety, nadzieje płonne. Półmaraton gdzieś dawno już stuknął, teraz trzeba wrócić.. Wchodzimy jeszcze, jako posiadacze biletów na platformę widokową na gołoborze, gdzie się dowiaduję, że wał był usypany z kamieni wokół szczytu, ale dlaczego pogański?? Pamiętna swoich studiów archeologicznych i różnych teorii i hipotez pradawnych kultur, tu mi się nie bardzo chce wierzyć. Niby co czczono wałem z kamieni? Nie zastanawiam się długo, bo zimno telepie. Ruszamy w powrotną drogę. Gubimy w pewnym momencie szlak, który prowadził przez asfalt, po rzucie oka na mapę, decydujemy lecieć offroad przez las. I tu był moment, gdy psychicznie odżyłam, skacząc przez te zarośla. Kończy nam się picie w buklakach, na szczęście to sobota, a my trafiamy na szlak, przy którym jest mały sklepik na dzwonek. Nawet nie wiedziałam, że tyle wypiję. Teraz mamy więcej zbiegów. Boleśniejsze dla mnie niz płaskie i podbiegi, bo tu stopa się przetacza cała pod obciążeniem, dokłada się jeszcze ból stłuczonego kolana. W najblizszych planach uwzględniam sklep i zakup lodu do drinków i podróż stopy w worku z lodem. Ale lecimy jakby szybciej, no nie jest to wolne wybieganie.. fajnie, że trasa mało się dłuży - najbardziej ten odcinek nad brzegiem lasu i ten ostatni od św.Katarzyny. Jesteśmy wreszcie na Łysicy i tu ogien w dół. Przesadzam z tym ogniem, bo ciężki odcinek cały z ostrych kamoli, pilnując, zeby nie było do trzech razy sztuka, biegnę ostrożniej. Potem kamienne schody otoczone barierkami i znów jesteśmy pod budką, mówimy pani bileterce grzecznie do widzenia i uradowani gonimy do samochodu jak konie dorożkarskie do żłobu. Ale przecież to ma być przyjemność - więc przeplatamy ten odcinek spacerem, w tempie zadyszki co prawda. Ale, ale..albo mi stopę odjęło, albo się wyleczyła, bo nie boli, boli za to pęcherz, który się zrobił od nie najlepszych skarpetek i mokrych butów. I na duszy raźniej sie zrobiło, może właśnie to ta medytacja w ruchu przez 5 godzin, bo tyle nam zajęło 44 km tam i nazad. Choc ten ostatni odcinek się ciągnie, jak guma do żucia. Ale jest wreszcie koniec.Wątpimy, żebyśmy teraz jeszcze mieli biec kolejne 40 km ( a niedługo będzie trzeba). Szybki prysznic, obmycie ran. I jedziemy do miasteczka szukać pożywienia. Jak to bywa w małych miasteczkach, trafiamy na jakąś przaśną pizzerię, gdzie jest najpyszniejsza pizza, że warszawska się może schować i kosztuje połowę. Rzetelnie zmęczeni odjeżdżamy w siną dal. I mam ten kawałek, co chodził mi po głowie:
"A droga długa jest.."

wtorek, 8 kwietnia 2014

Zapach czeremchy i zwis ze szmaty.

Wreszcie się udało wstać o piątej rano i zrobić trening. Coś mi się zegar biologiczny przestawił i naprawde trudno mi się zerwać ze śpiewem na ustach skoro świt. Albo to niedobór energii, albo niedobór żelaza..Tak to jest jak ktoś z biegających znajomych wrzuca na fb, ze ma anemię - i panika - "a może ja też mam?", "też jestem ostatnio zmęczona" i tp. i td., podejrzenia się szerzą, strony z doradztwem - "badania dla biegaczy" przeżywają oblężenie.
Czasu brak, bo szkoła, bo praktyki trzeba odbębnić - piszę "odbębnić", bo fizykoterapia, czyli podłączanie pacjentów do prądu, traktowanie ich ultradźwiękami, krioterapią - jednego za drugim, jak na taśmie w fabryce w ogóle mnie nie pociąga. Gdybym nie poszła z własnej chęci na 1-szym roku przyglądać się pracy terapeuty manualnego, to teraz bym zwątpiła szczerze w swój wybór Fizjoterapii jako nowej drogi życiowej. Na szczęście też staram się poznawać nowe rzeczy i w ramach tego poznawania byłam na Konferencji Masażu - ach, cóż to był za masaż. Dwa dni poznawania kilku metod pracy z ciałem. To nie odtwórcze i  beznamiętne - głaskanie powierzchowne, rozcieranie, ugniatanie..bo tak mnie nauczono. Przekonałam się na własne oczy i skórze, że masaż może być Sztuką. Że to jest praca z ciałem, psychiką, emocjami. Że z tkankami można rozmawiać - jak robił to mistrz Rolfingu, że można wydobyć długo duszone emocje, od których boli kręgosłup, że masaż tajski to joga dla leniwych, że sama masażystka od ma-uri opowiadając o tym polinezyjskim masażu i jego działaniu może tak naenergetyzować słuchacza. Wyszłam zachwycona i zafascynowana. I znów poczułam, że tak, to jest to.
A dziś 16 km, z czego 12 w szybkim tempie. Więc rano.Wokół Lasu, żeby było w miarę równo. Zapach słodkiej czeremchy odurzał. Świt to pora zwierzaków - zające, dzik chrumnął z oburzeniem i szmyrgnął w las, sarny.. No i ptaki. Już mogą służyć jako budzik swoim pitu, pitu. W ogrodzie spora grupka szpaków i kosów urzęduje, a gdy przechodzę ścieżką - chowają się pod ścięte gałęzie. Też bażant wpada, dawno nie widziany. Kiedyś, jak jeszcze było tu więcej terenu a mniej domów, to pod oknem łazienki sypało im się zimą owies ze stajni. I było ich całkiem sporo.
Powinnam ten BC utrzymywać w pewnym tempie, wzięłam w tym celu telefon z endomondo, ale oczywiście nie umiem z nim współpracować - noszę go w skarpetce w kieszeni odkąd zaczął sam dzwonić do kogoś. Więc otwarcie kieszeni, wyjęcie, zsunięcie skarpetki, włączenie, odblokowanie ekranu  - wszystko w szybkim biegu - po to by sprawdzić, czy to jest to tempo. A tempo się zmienia jak chce i trudno tak precyzyjnie kontrolować. To już machnęłam ręką, schowałam i resztę na wyczucie, tylko sprawdzałam dystans.Oczywiście wyciął mi numer i sam sobie pauzę wcisnął.. Pewnie łatwiej manewrować tym czymś na ręce, cóż mam nadzieję cichą, że może kiedyś uda się w jakimś biegu wylosować zegarek z gps. Bo wydawać kilku paczek na coś, co rzadko używam nie mam zamiaru. Wolę  biegać na wyczucie, na oddech a nie pod cyferki.
"Cyfra jest rydwanem szczurów.." czytam teraz książkę Wojtka Kurtyki "Chiński Maharadża". Mimo,że o wspinaniu, to czuję ją blisko siebie:
"Tak właśnie rodzi się opętanie cyfrą. Dopada każdą szlachetną dyscyplinę: poezję, muzykę i trud naukowca. Cyfra jest podstępną alfonsicą, która w zamian za miłość naszego życia podsuwa ponętną kurwę - sławę. Ta dziwka czyni z nas wygłodzone widma pożądające jedynego ścierwa - uznania i zaszczytu. Wprawdzie ścierwo-zaszczyt karmi widmo, lecz głodu nie syci."
Czy muszę dodawać coś więcej?
Zwis ze szmaty to ćwiczenie wspinaczy - chodzi podciągnięcie się na jednej ręce na drążku z zupełnego luzu - czyli "szmaty". Nie, nie robię tego jeszcze. W ogóle ogólnorozwojówka leży u mnie i kwiczy cienkim głosem. Ale chodzi o to, że dzięki tej książce ujrzałam ludzką twarz Dżemu (to tez jest w książce) - strachów, obaw kogoś, kto naprawdę dokonał wiele. I mógłby się napuszyć, nadąć, napisać chodzącą po 50 zeta książkę o tym jak Autor zdobył tyle szczytów, a ludzi tłum kupiłby książkę pięknie wydaną, ze zdjęciami Gór i Zdobywców i stałaby na półkach przyciągając imprezową uwagę gości gospodarza i wyrabiając u nich zdanie - "o, ten to się interesuje alpinizmem, twardy gość". A tymczasem: "Wyraźniej niż kiedykolwiek zaznaczyła się wokół mnie granica mroku, którego nie byłem w stanie przejrzeć. Skrywało się w nim coś, co było częścią mnie, lecz wymykało się mojej woli i poznaniu. Co gorsza, to coś było nieobliczalne."