poniedziałek, 21 listopada 2016

"Tramwajem jadę na wojnę..." (Lao Che) czyli B160 Piekło Czantorii

Po pierwszym kółku myślałam, że zejdę: "Przecież, do cholery, nie jestem fizycznie na to przygotowana. Tu trzeba 3 miesięcy siłowych przygotowań w górach. W górach! A nie podbiegi na asfaltowej Agrykoli czy króciutkiej Kazurce" na płaskim Mazowszu."
"Stupid girl,stupid girls" Pink

"W kieszeni strach, orzełek i tytoń w bibule.." LaoChe
To była druga edycja Piekła Czantorii, a pierwsza ze startem o północy. Bałam się tego biegania po nocy, jak diabła. Zdecydowanie lepiej funkcjonuję za dnia niż po zmroku, Przyjechaliśmy 3 godziny przed startem, z naszej trójki tylko ja startowałam na dystansie ultra, kolega Krzysiek zrobił to w zeszłym roku a w tym zadeklarował 1 kółko, czyli 21 km. Mamy wspólną wizję robienia głupich rzeczy, więc lekko mnie to zaniepokoiło ("czyżby tak ta trasa dawała w d..?"). Przyjechała z nami również Kamila, pochopnie ulegając namowom Krzyśka na wybranie sobie Beskidzkiej 160 jako pierwszego górskiego maratonu. Byłam ciekawa czy ich znajomość po tym przetrwa.. Każdy dystans startował o innej godzinie, by limit skumulował się do jednej i tej samej godziny i orgowie nie musieli kwitnąć na górze, gdzie była meta, do późnego wieczora. Krzysiek, jako, że sam startował o 9, został naszym nadwornym kierowcą, mnie podrzucił na godzinę zero, Kamilę na 5 rano.

"I wyszedłeś, jasny synku z czarną broń w noc, i poczułeś jak się jeży w dźwięku minut - zło.." LaoChe
Przy tej porze startu nie bardzo wiedziałam co, jak i kiedy zjeść. Pogoda również była znakiem zapytania, to, że na dole było ciepło,  nie świadczyło, że na górze będzie tak samo, zwłaszcza, że Artur organizator dzień wcześniej wrzucał zdjęcia z ośnieżonymi świerkami..
Budząc się z krótkiej drzemki przed startem miałam szczerą ochotę odwrócić się na drugi bok i machnąć ręką na latanie po górach po ciemku.
"Wszak wszyscyśmy tutaj wiarą dusz.." LaoChe

Start znad dolnej stacji Kolei Linowej Czantoria, 100 metrów po płaskim i sru, w górę stoku, pierwszy podbieg. Spotkanie znajomych z poprzednich edycji utuliło niepokój. Zebrała się nas nawet spora grupa na ten dystans, drogę  klimatycznie oświetlały dwa płonące pnie. Swiatła czołówek w pewnym momencie skręcają w prawo, w dół. Zbieg iście beskidzki - kamienie, błoto i wszystko przykryte bukowymi liśćmi. Zdrowy rozsądek mówi: "Wolniej! Nie widzisz po czym lecisz." Ale, z biegiem kilometrów, widzę i czuję,że ta ciemność mi nie przeszkadza, owszem Petzl świeci pod nogi, ale z oszczędności na średnim trybie i nie widzę wyraźnie tego, co mam pod stopami, natomiast wcale mi to nie przeszkadza, biegnę na czucie i wiarę. To tak jak na autostradzie - lecisz 180km/h i możesz tylko wierzyć, że samochód, który mijasz, albo, który Cię mija, nie zrobi nic głupiego. Nie masz pewności żadnej, jedziesz na wiarę. Więc daję w dół i ufam, że kamienie nie zrobią nic głupiego.
"I say a little prayer..." Diana King

"Kiedy w ciemnej sieni sam tu siedzę..." Grabaż
Planowałam pobiec spokojnie dwa okrążenia po ciemku, jako rozgrzewkę  porównywałam sobie wynik kolegi z zeszłego roku, któremu to zajęło ponad 11 godz, fakt,że warun wtedy był dużo gorszy. A Krzych się spieszył jeszcze, żeby zdążyć na ostatnią kolejkę i nie turlać się z góry. Teraz prognozy co prawda straszyły ulewnym deszczem w sobotę nad ranem, lecz się nie ziściły. Błoto było, owszem, ale nie wyrywało z butów. Fajnie się zbiegało w jednym miejscu, gdzie kamieni było mało, a błoto było przykryte warstwą liści, zapadałam się wtedy po kostki w miękką kołderkę. Tylko gdzieniegdzie mokrą.
Dłużący się trzeci podbieg jak flaki z olejem, początkowo asfaltem, za 2 kilometry zamienia się w wyrypę w górę po błocie.
W ciemności nie ogarniasz całości, widzisz tylko szczegóły: szlaban, obok którego przeskakujesz po śliskich korzeniach, zbieg po płytach, pośrodku miękki fragment, nie trzeba walić podeszwami po twardym, błyszczące oczy w krzakach.
Wreszcie Poniwiec, tym razem wolo mają punkt żywieniowy pod dachem z ogrzewaniem, przez okno widzę full serwis: pomarańcze, ciacha, suszone owoce. Łapię ćwiartkę pomarańczy i idę na stok, wody mam jeszcze trochę w bukłaku, do następnego PŻ przy starcie wystarczy. Mozolna wędrówka pod górę stoku, w stronę światła na górze wyciągu. Dalej nadal w górę, choć łagodniej, błoto wciąga, trzeba znaleźć twardszy grunt w trawie. Słupki graniczne i schronisko czeskie, gdzieniegdzie jeszcze brudne łachy śniegu. Jeszcze jedna górka, z ostrym podejściem wąską ścieżyną przez las bukowy - potem, za dnia zobaczę jak ładnie wygląda zbocze z szarymi kreskami pni i żółto - pomarańczowym tłem liści w dole. Na górze dodający otuchy wolontariusz kieruje nas od razu w dół - to ostatni zbieg na kółku. Dość stromy, początkowo stokiem, potem szeroką szutrówką.
Tak, mam kryzys. Czuję, że fizycznie to jestem cienki Bolek. Zmęczenie nóg to jedno, ale też wydolność jakby siadła. No, ale jak to zejść, jeszcze nie umieram. Ale drugi i trzeci raz taki wp..ol?? Tu już głowa się buntuje. Może to kwestia nocy? Patrzę na zegar na starcie - 3 godz, no nic dziwnego, plan był na 3.30, a nie gnanie na złamanie karku, beknę za to. Siłą rozpędu wchodzę na drugie okrążenie.
"Jest już za późno, nie jest za późno.. wojna to będzie straszna, bo czas nas będzie chciał zniszczyć, lecz nam się uda zachwycić go.." Leniwiec
Już przez większość czasu jestem sama, spadło mi tempo, więc ktoś mnie mija, jeszcze ja kogoś mijam. Byle do Poniwca. Czas się dłuży, choć teraz, jak myślę, to mi te nocne okrążenia minęły jak z bicza. Silniejsze porywy wiatru hamują moje chęci zdjęcia kurtki i podkasania spodni. W świetle czołówki zaczyna coś pruszyć. W głowie dialog: teraz na przetrwanie.
"Darling, you got to let me know, should I stay, or should I go?" The Clash
Trasa świetnie oznaczona, taśmy fluo na drzewach, szerokie banery ze strzałkami przy zmianie kierunku, można lecieć jak koń dorożkarski. Zupełnie jak nie Beskidzka..., gdzie te rozstaje, na których grupowo się zastanawialiśmy czy w prawo czy w lewo i co Artur miał na myśli?
"Cudownie jest, powietrze jest, dwie ręce mam, dwie nogi mam. Nadchodzi noc i zimno z nią, mam ręce dwie, obejmę się, utulę się ukryję się we własną sierść Daleko świt, nie widać nic,dwie nogi mam, dojdziemy tam, szczekają psy, fruwają mgły, niech pani śpi.
To nic, to nic, dopóki sił, będę szedł, będę biegł, nie dam się." Leniwiec
Zasysam dno bukłaka, PŻ przy starcie był nieco poniżej trasy i nie chciałam już z niej schodzić, wiec nie uzupełniłam wody. Na szczęście znów zbieg i dobry, stary Poniwiec. Woda, czekolada, w garść rodzynki z żurawiną i kofola! Uwielbiam ten czeski wynalazek. Czysty cukier z bąbelkami. I znów pod górę, w stronę światła. Mija mnie, w pewnym momencie, raźno wbiegając chłopak i rzuca, że gratuluje, z grzeczności odpowiadam, że wzajemnie. Na co się dowiaduję, że on tylko treningowo tu i kibicująco, że nie jest jeszcze  gotowy, by przebiec ten dystans. No, morale na pokład!
Obawy przed 3 okrążeniem staram się chować po kieszeniach jak opakowania po żelu. Skupiam się na tym co widzę w świetle czołówki, skanuję ciało - czuję bolesne bardziej miejsca, jakieś upierdliwie głośne, przeciążone więzadełko w stopie od krzywego stąpnięcia na zbiegu. Znów wpadam w miękką kołderkę błota i liści, już trochę rozmemłaną setka nóg.
"Postaram się nie zmrużyć oka, gdy przyjadą do mnie moje myśli. Rozkulbaczę konie, zaproszę je za próg, zapytam - jak droga? Należycie do mnie, czy do mojego we mnie wroga? Jadą, braciszkowie moje, jadą, czarne kowboje. Trochę się ich boję." LaoChe
Jeszcze jedno, tylko jedno kółko. Zbieg do startu już bardziej bolesny, obite stopy dają się we znaki. Rzut oka na zegar, no tak, dłużej mi zajęło. Jest około wpół do 7 rano, świat szarzeje. Czołówka już niepotrzebna. Pierwsze podejście witam jako ostatnie. Głowa włącza tryb :"już szybko do mety", staram się mocno, energicznie podchodzić. Jestem już sama na trasie, każde podejście, każdy zbieg jest tym ostatnim. Jem i przezornie zostawiam żel na podejście do mety, które w zeszłym roku odcięło mi prąd. Dosłownie. Zbiegałam pełna werwy, wpadłam na podejście i po kilku krokach czujniki piszczą "low battery!". Słaniając się krok za krokiem wdrapywałam z lękiem, że zaraz się sturlam w dół.
"Nam jedna szarża - do nieba wzwyż.." LaoChe
Mijam jeszcze kilku chłopaków z dystansu ultra, mnie mija zwycięzca maratonu, z zazdrością patrzę jak energicznie podchodzi alpejskim krokiem i staram się go naśladować. To już przedostatnie podejście. Za dnia widzę, że szczyt tego podejścia to - tu ukłony dla perwersji organizatorów - niecałe 200 metrów dalej jest budynek stacji kolejki, gdzie jest meta. Taki rzut berecikiem. A ty w dół za rogiem, by mozolnie się piąć do niej przez pionowe 1400m. Nad Tobą zjeżdżają już szczęśliwcy z góry, a Ty kujesz tu swój charakter. Początkowa stromość zamienia się w jeszcze większą stromość. Aby na górze łapać się trawek. Ale to nie koniec, bo gdy dopełzasz horyzontu, za nim jest jeszcze kawałek stoku do pokonania.
"I tu zęby mamy wilcze, a czapki na bakier.." LaoChe
I jest meta, rzucasz się na szyję organizatorowi, bo tchu Ci po tym verticalu brakuje a nogi się uginają. W nagrodę piwo i pączek, zjazd kolejką. Na dolnej stacji czeka jedzenie.
Pytają czy to najtrudniejszy bieg w Beskidach - myślę, że na tę chwilę dla mnie tak. Zeszmaci, sponiewiera, sięgniesz do dna swojej duszy zagarniając szlam. I wrócisz tu za rok.
Bałam się biegania w nocy, a teraz już wiem, że mi się ono podoba. Jest wtedy zupełnie inaczej niż za dnia, inny klimat, szczegóły, na które nie zwrócisz uwagi w świetle dnia. Jakieś wyciszenie. Rozpoznajesz zawodników po układach odblaskowych elementów na ciuchach i plecakach, każdy jest biegającą choinką. I nie czułam zupełnie upływającego czasu.