poniedziałek, 23 czerwca 2014

W samo południe, czyli II Podkowiańska Dycha.

Nad miasteczkiem wstawał kolejny upalny dzień. Ptaki ćwierkały o świcie, by poźniej zaszyć się w cieniu liści. Zapowiadała się leniwa sobota pod znakiem koszulek bez rękawów i krótkich spodenek. Przedsmak wakacji. I nic na niebie i ziemi (poza banerem w centrum miasta) nie zapowiadało brzemiennych w skutki wydarzeń, które miały się rozegrać za kilka godzin w mieście.
Kaczki, pławiące się w parkowym stawie,nagle zaniepokojone poderwały  się do lotu. Psy na okolicznych posesjach zaczęły szczekać. Nadjeżdżały samochody. W pustym do tej pory, spokojnym parku zaroiło się od ludzi specyficznie poubieranych. Na staw wypłynęły deski surfingowe, nieopodal w cienistym miejscu pojawili się jeźdzcy na koniach. Na pobliskich uliczkach zrobiło się tłoczno od przemieszczających się tam i nazad grupek. Żar lał się z nieba. Poddenerwowanie wisiało w powietrzu. Wreszcie nadszedł czas. Dmuchana arkada nad głowami powinna mieć napis jak dla rzymskich wojsk - Morituri te salute. Buteleczka wody w ręce ma mi służyć przez 10 km z kawałkiem, bo przedłużono nieco trasę. Zbliża się godzina prawdy. Coraz ciaśniej. Głęboki oddech. Strzał. Poszli. Staram się zorientować, gdzie konkurencja. Pierwsze kilometry - są, mijają mnie, biegniemy ulicami - znam każdą dziurę w asfalcie, każdy zakręt, chodziłam tędy do szkoły, jeździło się rowerami i na wrotkach. Wyprzedziło mnie 5 dziewczyn. Taktyka w głowie - no, albo są tak mocne, albo upał zweryfikuje. Trzymam swoje tempo. 2 kilometr - mijam zawodniczkę ze stajni pewnego trenera, potem następną i następną. Ostatni odcinek prostego asfaltu przed wbiegiem do lasu  - cezura do wyprzedzenia ostatniej dziewczyny przede mną, którą widzę. Pomaga wodopój, wiem, że muszą zwolnić aby chwycić kubek i się napić wody. Ja mam swoją w ręku. 4 kilometr, wszystkie 5 minęłam. Nie widzę nikogo z przodu, nie wiem czy jest, gdzieś daleko, czy nie ma. Wreszcie Las, mój codzienny Las, teraz każde drzewo mi dodaje siły. Ścieżka piaszczysta, wąska. Jacyś ludzie stoją i klaszczą, chyba krzyczą, że pierwsza dziewczyna.Wylatujemy z drugiej jego strony w uliczkę. Wodopój, łapię kubek i wylewam sobie na głowę. Po prawej stronie zza płotu wizg piły spalinowej, ktoś tnie drzewo. I nagle słyszę - "Tamara biegniee! Daawaj Tamara!!"- dotarło do mnie, że to musieli być ludzie, którzy ze  dwa miesiące wcześniej ścinali u mnie drzewo, niebezpiecznie rozłupane przez wichurę i jak się okazało, chodziliśmy razem do podstawówki. Coś odkrzyknęłam, a skrzydła mnie teraz poniosły, znałam trasę, wiedziałam, że muszę utrzymać tempo, ciągnęłam z bioder ile mogłam. Lekko pod górę, przecinam asfalt, w lewo i znów asfalt, gdzie ten zakręt wreszcie?? Kibice po drodze, ktoś mnie dopinguje po imieniu. Topolowa, teraz niby nic, ale lekko się wznosi, wiem o tym. Z boku jakaś pani wyszła ze szlaufem z ogrodu i robi kurtynę wodną - później na forum dużo podziękowań dla niej. Zakręt i aleja lipowa do pawilonu i teraz juz trzeba gnać, meta tuż tuż, znów jakaś pani krzyczy do mnie, udaje mi się uśmiechnąć. Kawałek dalej klaszczą sprzedawczynie ze sklepu Społem, ostatni zakręt i prosta brukowana do parku. Wpadam na metę. Łapię oddech. Wygrałam w samo południe. Podkowa, w której mieszkam od urodzenia, znów jest moja!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz