Chudy Wawrzyniec AD 2019 czyli jak być smokiem i wielbłądem
w jednym.
Na Chudego zapisałam się w dużej mierze z ciekawości jak
będzie wyglądała jego organizacja po
pierwszym w Polsce transferze biegu. I zaczęło się dobrze – dla pierwszych 50
osób nocujących w szkole czekały łóżka z pościelą. Łóżka miały dezajn szpitalny
z pocz. XX w. – białe, metalowe i ze szczebelkami, dla postronnego obserwatora
nasz pokój wyglądał trochę jak sala w szpitalu psychiatrycznym, co biorąc pod
uwagę cel naszego przybycia do Rajczy, nie odbiegało wiele od prawdy…
Odbiór pakietów, gadanie ze znajomymi, znajome tereny –
Chudy to jeden z pierwszych moich biegów górskich, potem ta sama lokalizacja na
zimowych Wilczych Groniach i przyjazdy na Chudego ze sklepem przy okazji pracy
w napieraj.pl – sprawiły, że poczułam się jak w domu.
Start przy płonących racach o 4ej rano , a właściwie 4.04 by
przepuścić pociąg już chyba wszedł na stałe do lokalnego zwyczaju związanego z
obchodzonymi w tym czasie Hudami Wawrzyńcowymi – paleniem ognisk , których
początków nie pamięta nikt choć przypisuje się je uczczeniu męczeńskiej śmierci
św.Wawrzyńca, nomen omen, upieczonemu na kracie bądź odstraszeniu złych mocy "kie jesce pajscyzna jistniała, a po beskidzkik lasak zbójnickowie chodzowali, panom za krziwde chłopskom skóre garbowali, bogocom zabiyrali ji bidnym dawali" gdy okolice nękała śmiertelna zaraza.
7 kilometrów po asfalcie przez uśpione wsie by świt powitać
na podejściu pod Rachowiec. Pierwszy wodopój na 38 km, jest duszno, stan
przedburzowy. Piję jak smok a czuję się jak wielbłąd z dwoma litrami wody w
plecaku. Za chwilę czeka nas pierwsza pionowa ściana wzdłuż granicy państwa,
zastanawiam się wtedy jak wtargano tu te betonowe biało-czerwone słupki… Na Przegibek dobiegam jakaś zmęczona i z już
wysuszonymi flaskami, Tomek z napieraja pomaga mi je napełnić, z rozkoszą
zjadam kubek jagód ze śmietaną i ruszam dalej a w głowie kiełkuje zdradziecka myśl,
żeby jednak zamiast 80 km wybrać 50 km, wtedy byle do Wielkiej Rycerzowej,
punktu wyboru trasy i stamtąd już tylko 10 km do mety.. Na długiej jeszcze wiatrołomy czekają a ja
już ledwo zipię.. Ale nabieram wody po korek, jak na 80tkę – „najwyżej będę
wylewać”, myślę sobie. Ale też myślę, że nie po to tu jednak przyjechałam, nie
żeby skrócić, jednak wybór krótszego
wariantu to jakby zejście z trasy… Nic mnie nie boli przecież, tylko słabo się
czuję – dzielę się swoimi rozterkami z Magdą, którą dogoniłam, o której
wiedziałam, że deklarowała wybór 50 km
dystansu. Jeszcze mam kawałek, jeszcze
podejmę decyzję. I w takich dywagacjach trafiam na wolontariuszy na szczycie,
którzy pytają mnie jaki dystans – zwykle na rozejściu tras były strzałki, więc
nie jestem pewna gdzie jestem i myśląc, że to jakaś forpoczta właściwego
rozejścia mówię, że „80, chyba..” Wolo
mówi, że jestem 4ta a trzecia dziewczyna tuż przede mną i idzie, ale ja widzę tylko
plecy Magdy, która przecież biegnie 50, pewnie to potem będzie właściwe rozejście,
myślę sobie i widać, że moja głowa nie pracowała normalnie w tym upale. I tak
sobie biegnę i biegnę wzdłuż granicy i biało-czerwonych słupków i zaczyna do
mnie dochodzić rzeczywistość, że jestem już po wyborze a Magda przede mną
wybrała jednak dłuższą trasę. Zęby mi zgrzytnęły – znowu będę 4-ta? Jakieś przekleństwo w tym roku?
Zaczynają się wiatrołomy, mniejsze i większe, wydeptana ścieżka się wije raz
górą, raz z boku, raz pod spodem, czasem nie ma jej w ogóle a gdzie niegdzie
wiszą słabo widoczne, półprzezroczyste taśmy o kolorze uschniętych liści. I to
nas gubi. Dosłownie. Zbiegamy w pewnym momencie z trasy szeroką ścieżką a
trzeba było wąską, w oddali widzę wracających biegaczy przede mną, którzy
kombinują by pójść na azymut przez wysokie do pasa jeżyny. Trochę się miotam
podobnie ale wracam do ostatniej taśmy i ruszam już właściwą dróżką. Kolejne
wiatrołomy i kolejne jeżyny ciągnące się przez 4 km aż do samego Oszusta –
okazało się, że dodało to ok. 2 km do długości trasy. Wreszcie jest i on –
Oszust – słynna ściana bólu i rozpaczy, choć w tym roku całkiem przyzwoicie nie
śliska, w warunkach mokrych robisz tu 1 krok do góry na 4 w dół. Znajduję w lesie dwa
porządne kije z tegorocznego modelu Beskid 2.0 i wdrapuję się nie patrząc zbyt
dużo w górę. Ale nikogo za mną, nikogo przede mną. Zbieg, który na profilu
wygląda bardzo ostro, lekko mnie rozczarowuje, już nie pamiętam tak dokładnie
trasy z poprzedniego razu, choć przypomina mi się solidny kryzys przed Trzema
Kopcami gdy naprawdę musiałam wspiąć się na wyżyny swojej motywacji by się dalej
poruszać. Teraz mam siłę i biegnę wąską ścieżką wśród paproci, w pewnym
momencie dobiegam do źródełka umieszczonego w kawałku drewnianego pnia – dodam,
że każda woda po drodze była na wagę złota a nie było jej dużo. Nie piję, bo
stojąca woda nie wygląda zachęcająco ale wyciągam z niej małą żabkę, dla której
brzegi były zbyt wysokie by się mogła sama wydostać. No i wkładam głowę. Byle do
kolejnego wodopoju na przełęczy Glinka, tu było nawet piwo bezalkoholowe
poprzednim razem! Z zaskoczeniem dla
mnie zza kolejnego zakrętu wyłaniają się plecy idącej dziewczyny – jestem zatem
już druga, byle to teraz utrzymać a Ewa Majer pewnie już dobiega do mety. Biorę
1,5 litra picia na punkcie, łyk piwa i nie mitrężąc czasu ruszam żwawo w górę.
Jeszcze tylko Trzy Kopce, Hala Lipowska i w dół 10 km do mety! I tu wychodzi
jak dobrze jest na końcówce znać trasę. Nie pamiętałam jej już z poprzedniego
razu, a że od Hali Lipowskiej były zerwane taśmy prawie wszystkie, leżały co
jakiś czas na drodze, a niżej na
rozejściu szlaków nie było ich w ogóle, więc w pewnym momencie wpadłam w
zwątpienie czy dobrze biegnę, zaczęłam wracać trochę w górę dopóki nie zobaczyłam
w oddali kolejnego biegacza i grzebać w plecaku by przestudiować mapkę kiedy ma
być skręt. I trochę czasu na to straciłam. Wbrew słowom na mapce, że ostatnie
10 km to najprzyjemniejszy zbieg ja wszystkie jego kamienie miałam odciśnięte w
mózgu, cienka podeszwa x-talon 212 pomagająca zdobyć szczyt Oszusta tu już była
kompletnie nieprzydatna a wręcz szkodliwa. Doszedł mnie biegacz, którego
widziałam w oddali i dalej już biegliśmy razem a raczej ja za nim próbowałam
nadążyć pojękując, klnąc i posykując na przemian. Najwyraźniej miał tracka w
zegarku bo leciał bez pudła a nawet mnie kierował okrzykami. Wreszcie zbieg
przez łąkę, nagrzane powietrze uderzyło w twarz, ale to już meta, widzę mostek
w oddali, a przed mostkiem - ów kolega
czeka na mnie przepuszczając w kolejce do mety. To jest właśnie nasza ultra brać! Nogi za metą prowadzą mnie już tylko do strumienia, w kórym kładę się na pół godziny i paruję, jak smok;)