niedziela, 29 grudnia 2013

Falenica - odsłona druga.

Ciekawe czyj to był pacemaker.. Wiosenne ścieżki, słońce miejscami oślepialo i trzeba było uważać, żeby nie wpaść na drzewo. Mniej ludzi, bo okres międzyświąteczny. I znowu szybciej - 44.47 wg mojego stopera, tym razem nie zapomniałam go wyłączyć na mecie.Chyba trzecia dobiegłam.Ale..znów niedosyt..Chyba za dużo kalkulacji i asekuracji. Różowe podkolanówki wyprzedziły na 2 okrążeniu, i pozwoliłam im zniknąć z oczu. Na ostatnim przyspieszyłam, bo wyobraziłam sobie, że ktoś mnie goni. Może powinnam, jak wcześniej, stawac na froncie, nie przejmując się przepychającymi facetami i ruszać z kopyta, a potem zwalniać, zeby się nie zajechać, ale trzymać w miarę ostre tempo i zobaczyć co z tego wyjdzie, na ile mnie stać.Bo stać mnie na więcej, tylko organizm lubi tą bezpieczną strefę komfortu. Po biegu ciepła herbata, ponoc tez ciepły izotonik był. Słońce, ciepło, przyjemnie..ciekawe, która falenica będzie w śniegu..

niedziela, 15 grudnia 2013

Falenickie wydmy.

Po roku powrót na falenicką Golgotę. W zeszłym roku byłam raz, bujałam się z kontuzją, zniechęcił mnie też tłum, który się pojawił na wąskich, piaszczystych ścieżkach. Dwa lata temu miałam wysoką lokatę w cyklu a ostatni bieg wygrałam, i to nie z byle kim - Anią Górnicką - Antonowicz. Szczęście, że nie wiedziałam, kto za mną wtedy biegnie.. Po biegu dwa dni chorowałam, ale radość niesamowita. I czas też - 46.30.
Wczoraj powróciłam do Falenicy, bieg jak zwykle w sobotę, jak zwykle przepychanie się przez sobotni targ, opodal pyszna cukiernia, do której zawsze po biegu się wpada - dla części to motywacja do przyjazdu. No i tłumy..biegaczy, trzy stanowiska do zapisów na 10 km, oprócz tego tez są rozgrywane biegi na orientację - potem , na trasie, zazdrośnie patrzyłam na pojedyncze sztuki albo pary biegnące swobodnie po lesie, w poszukiwaniu punktu kontrolnego, bez udziału w grupie bizonów rozdeptujących wydmy. Hurraoptymistycznie zapisałam się do najszybszej grupy na 10 km - zdeklarowanych pokonać te 21 podbiegów w mniej niż 48 min. Jadąc trochę wątpiłam, pamiętałam jak Golgota potrafi sponiewierać. Ustawiłam się na starcie bliżej czołówki, żeby nie dać się zahamować zaraz, ale obawy były nieuzasadnione. Ruszyli z kopyta.Wszyscy pognali jakby wilcy gonili. Przelatywał obok mnie tabun chłopa, różowych lasek, a ja pozostawałam w zdziwieniu - tacy mocni? żeby tak zacząć? Nie znam tych twarzy, może rzeczywiście się sporo pozmieniało od mojej bytności.. Biegnę z boku, ale niełatwo, przepychanie, zarobiłam łokciem, dopiero 2 kółko się rozluźniło, zdziwiłam się, że tak szybko mi te pierwsze 7 górek minęło (co setka robi z człowieka..), na początku drugiego minęła mnie Ania G-A.- gdy Szefowa spytała dlaczego nie pobiegłam za nią..nie wiedziałam - fakt, przebiegłam ten bieg w komforcie, nie było dreszczy, mdłości i mroczków. Nie było ścigania. Drugie i trzecie kółko - wyprzedziłam tą Różową  Stajnię pewnego trenera, mijałam innych, czułam wtedy satysfakcję, że nie dałam się porwać tłumowi na początku. Falenica to może nie góry, ale też trzeba mieć wobec niej pokorę. Zrobili dobre oznaczenia na drzewach, nawet za dobre - strzałek naćkane, że ślepy by się nie zgubił, do tego jeszcze słupki z kilometrażem jak w parku. Tak, zmieniła  się ta kameralna Falenica.. Na mecie zapomniałam wyłączyć  stoper, Ania dobiegła krótko przede mną, szkoda, że jej nie widziałam bobym się ścigała. Czas - albo 46 min albo ciut przed - na razie najszybsza dyszka tutaj, dobrze wróży, bo na komforcie. Jestem z jednej strony bardzo zadowolona, ale z drugiej..nie bardzo - bo nie było TEGO uczucia, gdy przekraczam granice swojego ciała, psychiki, fizjologii, gdy czuje, że już nie mogę, a przyspieszam.. To najokropniejsze uczucie pod słońcem i ..najcudowniejsze.
Czas 45.44!! Gepard powrócił.

czwartek, 7 listopada 2013

A miałam jutro wsiąść w blablacar i pojechać do Białegostoku na bicie życiówki na dyszkę..Wszystko zorganizowane, opłacone. A tymczasem, od gardła sie zaczęło, przez gorączkę, ból każdej komórki w ciele, a kończy - oby na katarze, trwa drugi tydzień. Istotny tren przed startem, na stadionie nie wyszedł, spuchłam i ciało powiedziało - a wała. Miało nie być jesiennego roztrenowania, bo się wcześniej bujałam z różnymi kontuzjami i wtedy, chcąc nie chcąc, odpoczywałam.Ale widać trzeba przystopować, przeleżeć. Ciekawe, że dopiero teraz zrozumiałam,  że mimo, że mogę chodzić i nic mnie już nie boli, to jednak trzeba leżeć i dać sercu i innym układom czas na naprawę. Więc biegi Niepodleglościowe przejdą koło nosa i nie dowiem się ile bym wykręciła teraz w superkompensacji na 10 km.
I tak trudno nie biegać..jak już się przyzwyczaiłam do codziennego wietrzenia płuc.

Atak na puchar czyli historia kryminalna II Maratonu Kampinoskiego

W ostatni weekend października, jak donoszą nasi dziennikarze śledczy, w podwarszawskim Kampinosie zdażyła się mrożąca krew w żyłach sensacyja. Znana persona warszawskiego półświatka, szara eminencja gangsterskiej Warszawy,ale zawsze wymykająca się policyjnym obławom, nieuchwytna Marta P. znów pojawila się na szpaltach kryminalnych rubryk warszawskich gazet. Po ostatniej aferze diamentowego diademu Jolanty Kwaśniewskiej zniknęła z, wydawałoby sie, powierzchni ziemi. Najlepsi detektywi, ani obdarzone najlepszymi nosami psy gończe nie były w stanie wpaść na jej trop. Plotki głosiły, że ta żądna błyskotek, sprytna kobieta porwała się na klejnoty koronne maharadży Lomi-Lomi i zlapana na gorącym uczynku została rzucona chomikom na pożarcie;ktoś też widział ją jesienią zajadającą kasztany na placu Pigalle. Posłuchajmy jednak, co sama podejrzana o kradzież bursztynowej komnaty mówiła w kampinoskim lesie. W sobotę, w Dziekanowie Leśnym zorganizowano, jak rok uprzednio kameralny bieg na dystans maratonu i półmaratonu. Zjawiła sie śmietanka okolicznych biegaczy, zwlaszcza dumna kobieca reprezentacja Ścieżki Biegowej Pole Mokotowskie (męska chorowala albo piła piwo). Nasze trzy boginie parkowych ścieżek, Najady tartanu ochoczo zerwały się skoro świt z cieplutkich łóżek, by dotrzeć przez mleczną mgłę tam, gdzie wrony zawracają. Dwie z nich, Marzena i Tamara, zjawiły sie bronić tytułów zeszłej edycji czyli 2go i 3go miejsca. Wypinaly brzuchy z VIPowskim numerami startowymi, na których widniały ich nazwiska. Natomiast trzecia tajemnicza bohaterka, o imieniu Marta, uparcie pozostawała przy wersji, że nie trenowała za dużo, że to jej pierwszy maraton, że jeszcze nie wie, czy wystartować, że pracowała fizycznie w dalekiej Norwegii i cos tam tylko truchtała. Krótko mówiąc, osoba ta, starala się na wszystkich, a zwłaszcza na swych towarzyszkach, wywrzeć wrażenie, że nie wie, nie rozumie, nie dobiegnie, ma dwie lewe nogi. Bystra i nie w ciemię bita pretendentka do podium, Tamara, skomentowała z ciepłem i sympatią dla koleżanki w głosie - "a spróbuj mnie wyprzedzić". Druga pretendentka, Marzena strzelała tylko umalowanym  okiem i tajemniczymi uśmiechami po biegowej gawiedzi.
Maraton startował o 9ej rano, w liczbie ponad 80 osób, półmaraton pół godziny później - 300 osob. Oddamy teraz głos jedynej pozostałej ledwo przy życiu bohaterce śmiertelnego pojedynku, jaki rozegrał się owego feralnego dnia na ścieżkach Puszczy Kampinoskiej:
"Było zimno diabelnie,ręce grabiały od samego patrzenia. Jaką miałam politykę biegu? Wystartować i na szerokim odcinku ok 1 km lecieć szybciej, bo później jest kilka kilometrów kiszki, gdzie wszyscy zwalniają,zeby sie na korzonkach nie obalić.Więc  wystartowałam, lecę i lecę i sie dziwie, ze jestem cały czas na prowadzeniu wśród kobiet, przede mną około 12 facetów pognalo. Przez moment pomyślałam, jak fajnie lecieć w czołówce. I po chwili znalazłam sie sama w lesie, za mną nikogo, przede mną nikogo. Tylko ja i las po pas. I łosie. I tak parę kilometrów minęło w tym miłym towarzystwie. Około 10 km się zagęściło, jakieś przetasowania. Słyszę za sobą czyjeś lekkie kroki od dłuższego czasu.Skradające się. Zastanawiam się do jakiej płci należą i jakie zamiary żywią.I na długiej, piaszczystej prostej, na paluszkach jak szpieg z krainy deszczowców, przemyka z boku ona. Marta P.Ze skromnością i skruchą w głosie, ale zdradzieckim triumfem na twarzy rzuca, że przeprasza, ale wolniej nie umie. I mija mnie. Rzeczywiście krok mamy podobny, ale to nie znaczy, żeby mnie wyprzedzać. Pokerowym, spokojnym, obojętnie chłodnym to-nic-dla-mnie-nie-znaczy, głosem odpowiadam :"spoko, leć, jak jesteś mocna." Ale gdyby się wtedy nieopatrznie odwróciła, zobaczyłaby Furię, Demona Wyścigu z Najczarniejszych Snów.Holenderska krew sie we mnie zagotowała, oczy zaszły bielmem, spomiędzy warg wysuneły się kły gotowe zagryźć i wypluć bez przeżucia, u nóg wyrosły szpony orła bielika walczącego o ostatniego królika na ziemi do nakarmienia swojego potomstwa. Chlasnęłam ze świstem ogonem łamiąc dwie dorodne sosny i zmełłam przekleństwo, które zamieniało koleżankę z klubu w dżdżownicę z dysplazją stawu biodrowego.
Lecimy dalej, dystans między nami ten sam. Okazja się zdarza przy wodopoju, M się zatrzymuje, ja nie, chwytam kubek i śmigam obok. Teraz role się odwróciły, z myśliwego stalam sie zwierzyną.Na kolejnym punkcie kontrolnym słyszę gdzieś niepokojąco blisko kobiecy głos podający numer. Dobiegam kolejnych zawodników. W głowie lekka panika, za szybko biegnę, to maraton, słynna ściana i td. Co ja wyprawiam? Przede mną biegnie Łoś, za mną Szafa Grająca. Nadajemy szybkie tempo. Szafa doprowadza mnie do szewskiej pasji - gra mu głupkowata muzyczka na głos, pika jakieś ustrojstwo, szarpie się z plecakiem, byłam świadkiem jak dwa razy manipulując pzy swoim oporządzeniu wywinął koncertowego orła. Teraz słysząc jakieś potknięcia za plecami, nerwowo się wzdrygam, czekając, aż zwalając się z nóg zahaczy o mnie. Puszczam go, staram się biec dalej, ale on uparcie sie przykleił. Zwolnić nie mogę, bo gdzies tam Marta P.dyszy na plecach, przyspieszyć, to juz byłaby przesada, bo i tak szybko biegnę i sie zajadę. Wreszcie, 20 km, zostawiam go u wodopoju. Teraz najładniejsza trasa, zielono od mchu, ale tez trudna bo pofałdowana. Dalej nie wiem jak sytuacja za plecami, na ile ta M jest mocna po tej Norwegii i gdzie reszta lasek? Czy to mozliwe bym prowadziła od początku (prawie..) do końca maratonu? W momentach kryzysu wyobrażam sobie jak wbiegam na ostatnią prostą w szpalerze wiwatującego tłumu, zrywam wstęgę na mecie.. Znienacka pojawia sie zakręt na zielony szlak, tu zaczyny się najgorszy, ciągnący się jak flaki z olejem odcinek 11,5 km. Biegniesz i biegniesz i droga wpada w jakąś niekończącą się czasoprzestrzeń.A ty jesteś Syzyfem, którego praca nigdy sie nie kończy. Czwórki daja znać, łydki tez juz zbite, staram się nie zwalniać, trzymac to tempo, choc głowa już daje sygnały,  ze najlepiej to się zatrzymać. Przypominam sobie słowa z książki Kiliana Jorneta: "Ból nie istnieje, on jest tylko w twojej głowie. Spraw, by to twoi rywale cierpieli. Zabij ich" Czy ja chcę wygrać? Tak naprawdę, chcę? Czy znów - jak wygram przy okazji to dobrze..jak będzie,tak będzie..
Sporo grupowych wycieczek, jakies dzieci przybijające piątki, ale z rzadka ktoś kibicuje, raczej nadęci, że muszą zejść by mnie przepuścić. Mijam kilku zawodników. No gdzie te ostatnie kilometry i mostek..? Każdy przeswit w oddali wydaje się, że to już ten zakręt z ostatnią prostą. Ktos robi zdjęcia, gratuluje, chcę powiedzieć, że jeszcze nic pewnego, jeszcze się wszystko może zdarzyć.Wreszcie, jest zakręt, ale żywego ducha, w zeszłym roku już stali tu kibice. Ostanie 900m, w oddali majaczy dmuchana meta, biegnę sama.Jakby w ogóle nie było wyścigu, gdzieś przy mecie wreszcie grupka ludzi coś krzyczy, jakiś czas mi miga, ale nie jestem w stanie odczytać.Przekraczam rozpędem gumowy pas, prawie wpadam głowa w dziewczynę z medalami. 3.31:56 - własnym oczom nie wierzę, w zeszłym roku zdychając 4 godz mi zajęło."
Po jakimś czasie (3.50) wbiega Marta P jako 4ta kobieta.I po następnym 4.13 - Marzena. Ścieżka w euforii powyścigowej. Wzajemnych uscisków i poklepywań nie ma końca. Ceremonia wręczenia nagród, zdjęcia, autografy..Wydawałoby się, że już wszystko, co się miało  wydarzyć, się wydarzyło,ale..Marta P. nie zasypuje gruszek w popiele, czeka na dogodna okazję i..pod pretekstem zrobienia zdjęcia do rodzinnego albumu, wykorzystuje ostatnią dogodność oraz swoją mamę aby zdobyc puchar naszej zwyciężczyni.I to zdjęcie, nasz dzielny reporter zdobył ryzykując życie, zdrowie i godność osobistą. Wydawałoby się, że Marta P. przylapana na gorącym uczynku i rozpoznana zaprzestanie swojego procederu, ale, proszę Państwa, nalezy pamiętać, że mamy do czynienia z przebiegłą kobietą o stu i jednej twarzy.Strzeżcie się!

sobota, 19 października 2013

Niedziela, piąta rano.

Dzwoni budzik. Jeden, potem drugi.Bo trudno się wstaje przed świtem. Ciemno za oknem i dość chlodno jesiennie. Plecak z ciuchami na przebranie przygotowany, będę  miała go przez 3 godziny biegu na plecach, więc zawartość tylko niezbędna, bukłak z wodą i zeszyt do anatomii. Puste, ciemne ulice, w kolejce jakieś poimprezowe niedobitki i parę osób na pierwszą zmianę. Autobus "Ł" z metra Marymont parę minut po 7ej zabiera mnie do Dziekanowa Leśnego. Przez godzinę jazdy świat się rozjaśnia. Wysiadam na pętli, w progach Puszczy Kampinoskiej. Deszcz przestał kropić, zrobiło się cieplej. W planie 30 km, więc oblecimy częściowo trasę maratonu, który odbędzie się tu za tydzień. Liście na drzewach już przebarwione, szeleszczą pod nogami, mijamy groble, zagubione domy w lesie, nielicznych grzybiarzy i spacerowiczów. Czerwony szlak, żółty szlak, zielony szlak. Dość ponury ten Kampinos, myślę gdy mijam miejsca o nazwach: Mogilny Mostek, Na Miny, Grobowa Droga,.. tu pomnik, tam mogiła..A taki piękny. Żółty szlak prowadzi szeroką, równą drogą wśród obłędnie zielonych mchów, aż zbaczam z drogi i biegnę po zielonym miękkim dywanie. Stopy zagłębiają w jagódki i mchy, podłoże sprężynuje, czuję jakbym nic nie ważyła i nie byla zmęczona po dwudziestym którymś kilometrze.Jakbym się mocno odbiła to dosięgłabym szczytów sosen. Jest trochę i piachu - stopy mocniej pracują, dobrze na treningu nie iść na łatwiznę, nie omijać cięższych miejsc, to potem procentuje, a gdy wyskakuję z piachu na twardsze podłoże, noga sama niesie. Rozpędzam się, gdybym biegła sama, to  zamiast 30km wolno, wyszedłby bieg z narastającą prędkością. Zwalniam czekając na koleżankę, ale nie na dlugo, potem znowu nogi mnie niosą, do następnego zakrętu. Aż dobiegamy do autobusu, szybki prysznic z butelki w krzakach niesamowitą przyjemnością, przypomina mi się gdy kiedyś konczyłam trening w lasach Otwocka i myłam się w deszczu w lesie. W autobusie ciało przyjemnie zmęczone, najprostsza kanapka smakuje jak specialite de la maison.
....


wtorek, 24 września 2013

Pokontuzjogennie.

Ścięgno z boku kolana przestało boleć. Swoje trzeba odczekać. Odpuściłam ok 2 tygodnie. Dziś trzeci dzień godzinnego rozbiegania, takie tam lelum-polelum po Lesie. Ale nie bez adrenaliny, obiegam dookoła poligon, wzdłuż betonowego muru, dobiegam do zakrętu zasłoniętego przez narożnik z betonowych płyt, a tu znienacka biegacz w żółtej koszulce. Oboje się wystraszyliśmy, tętno wzrosło. On myślał, że to dziki tak tupią. No fakt, dziki w Lesie zrobiły się ostatnio bezczelne. Jakiś czas temu wyszedł taki na pożarową, wysypaną jasnym piaskiem szeroka drogę i stoi, biegnę z przeciwka i zwalniam czekając aż - jak na dzikie zwierzę przystało - wystraszy się i czmychnie w krzaki. A ten, mając w nosie (ryju?), że znajduje się na terytorium zaanektowanym przez cywilizację, jak nie chrumnie i nie zacznie kłusować w moją stronę.. Niewiele myśląc, stwierdziłam, że mogę równie dobrze pobiec z powrotem.
U Guru-Terapeuty po badaniach - czyt.- wyginaniu i wygibywaniu, okazało się, że krzywa jestem. Nie, że jedno oko na Maroko..ale na pewno kolano na Kaukaz. Wyrok brzmiał: brak kontroli rotacji wewnętrznej w prawym stawie biodrowym, za czym szło zwiększenie objętości mięśnia czworogłowego uda lewej nogi, uciekanie prawej kostki do środka, brak czucia głębokiego, prócz tego jakieś kręgi przyblokowane. W przeponę  też miałam palce wpychane. Świetne było to, jak doświadczone oko fizjoterapeuty na drugim spotkaniu mnie rozszyfrowało. Wszystko to co o swoim poruszaniu, bieganiu,postawie w ogóle, nieśmiało myślałam, sądziłam, domyślałam się - zostało zauważone i podsumowane. Dużo rzeczy mam do poprawki w ciele. Ale to dobrze, byle do przodu. Jeszcze do końca tyg rozbiegania, potem przetestujemy się i zaczną się treningi przez duże T. 19 października kampinoski maraton. Zobaczymy.

środa, 11 września 2013

Szukając ostatniego punktu. B7D - 100km.

Szeroka, płaska, wysypana białym tłuczniem droga ciągnie się bez końca. Najdłuższe 6 km w moim życiu. Ból z boku kolana, przy każdym zgięciu nogi, metrowym aksonem wbija się do komórki nerwowej w mózgu. Zaciskam zęby. Bezsilnie patrzę, jak dziewczyna z kijkami, która była moją motywacją, moim zającem przez kilkadziesiąt kilometrów, powoli, lecz nieubłaganie sie oddala. Ona tez idzie. Ale jakoś idzie jej to szybciej, może dlatego,że ja już staram się poruszać z prostym kolanem. Kolejny zakręt i kolejny..trwa całą wieczność, a gdy widzę oznaczenie ile jeszcze do Bacówki nad Wierchomlą i myślę, że pewnie z 1 km..dowiaduję się, że przeszłam dopiero 3,2km. Zastanawiam się, czy to już czas na znaleźnego żela z kofeiną? Czy da mi wystarczającego kopa - już nawet nie do mięśni, ale do mózgu? 
Jestem przed 88 km. Gdy zapisywałam się na Bieg 7 Dolin na 100km, nie wiedziałam, czy się tu znajdę. Nie wiedziałam o tym nawet wczoraj. Miałam  szumne plany treningowe od jesieni, gdy wygrałam pakiet startowy. Na planach się skończyło, kilka biegów odpuszczonych, dopadl mnie jakiś kryzys, cholera wie co, przez ostatnie dwa miesiące trudno mi się wychodzilo do lasu, ciężko biegało, albo wcale. Nie było  ogólnorozwojowki, drążek porósł kurzem. Dwa tygodnie spędzone  w Niderlandach na rowerze, prawie wogóle bez biegania.7/8 września się zbliżał nieubłaganie a ja bimbałam.Właściwie decyzja się krystalizowała jasna - nie jadę.Nie myślałam o logistyce, zaopatrzeniu i wypróbowaniu jedzenia, ciuchów. Ostatni tydzień, Marzeny dopytywania czy jadę, pozostawiam bez odpowiedzi. Zdecydowalam się na dwa dni przed, że szkoda byłoby by... polskibus do Krakowa, potem bus do Krynicy, powrotnych biletów juz nie było. Wieczór przed wyjazdem - decathlon i kupno camelbacka. W głowie polityka - pobiegnę powoli, na limit, wypisałam sobie godziny, do ktorych powinnam się zjawić na punktach kontrolnych. Jeśli nie będzie źle w Rytrze, na 36km, pobiegnę dalej - do Piwnicznej, 66km, jeśli tu nie będę w agonii - do końca. Znałam trasę 1szego etapu, w zeszłym roku wybiegałam na niej 2 msce, reszta była dla mnie wielką niewiadomą. Piątek, pobudka o 4, 5.20 kolejka do Wwy, z  Wilanowskiej autobus wyruszał do Krakowa o 7 godz. Ostani tydzień biegałam, kolega na moje, że mam kryzys - "sryzys, w Krynicy Ci skopię.." zadziałał motywująco. Miałam też jednoczesnie pracę w postaci malowania mieszkania i skakania po drabinie całe dnie, szczęście, że dobrze mnie tam karmiono, bo przy takim trybie, jadac na kanapkach, organizm nie nabrałby energii.
Do Krynicy docieram ok 16ej, odbior pakietu, zaklepanie materaca w OSiRze, kupienie jeszcze jakiegos jedzenia i juz wieczór. Mam do wyboru gotować owsiankę na jutro, czy zdążyć na  wyklad Izy Zatorskiej - najlepszej polskiej biegaczki górskiej. Wykład wybieram, płatki zaleję gorącą wodą. Jej slowa będę sobie przypominac na trasie: że góry wymagają szacunku, że tu się biega glową, że gdzieś w innym kraju krzyczą zawodnikom "gamba te!", czyli "daj z siebie wszystko". 
O 19.30 odprawa na lodowisku w OSiRze, tłum ludzi, podobno ok 900 osób zarejestrowanych, śpiąca, słuchałam jednym uchem i denerwowalam się, ze długo gadaja. Że już spać trzeba. Probowalam ogarnąć wszystko teraz, bo przed 4 ta rano juz nie byłoby to możliwe, na szczęście, pogoda miała dopisywać, nie korzystałam w ogóle z przepaków, nie zostawiłam żadnych worków z rzeczami. Brubeck  z długim rękawem, na to koszulka, krotkie spodenki, pierwszy chłód przetrwam, a potem juz bieg. W plecaku bełta się domowy izotonik, w kieszonkach Kubusie, daktyle i rodzynki, batonik, telefon, mapa. Chyba wszystko.. O cholera! Zapomnialam obciąć paznokcie u stóp! No to pozamiatane..już po nich.
Zjadam płatki, ruszam truchtem na deptak, noc jest czarna i zimna, zewszad schodzą się biegacze. Grupka podchmielonych na murku krzyczy "szacun", no szacun to ja mam dla nich, tak zimno i siedzieć i pic piwo, ja nie dałabym rady. Na deptaku full. Spotykam znajomych, przybijamy żółwika.Ustawiam się gdzieś z tyłu. 3-2-1- poszli. Najpierw ulica, potem podbieg juz w terenie, gwiazd na niebie zatrzęsienie, widać całą rzekę światełek z czołówek, ja swoją oszczędzam bo zapomniałam wymienic  niej baterie na nowe, ale jest jasno od innych jak w dzień. Gdzie bardziej stromy podbieg, ludzie przechodza do marszu, ja tym razem też, jestem w grupie tych, co na limit. Widzę przed sobą Rudą, która w zeszłym roku ukonczyła setkę, ma wolniejsze tempo odemnie, myślę, że nie jest źle,skoro ona tak planuje, ale już tak wolno to nie jestem w stanie, mijam ją. Jaworzyna 1114m, Runek, nagle widzę tabliczkę 20km i myślę, ze to niemozliwe, ktoś się pomylił, może trasa inna tedy przebiega..tak szybko mi to 20 km upłyneło. Zaczyna świtać, 1szy wodopój przy Hali Łabowskiej pojawił się nawet nie wiem kiedy, garść rodzynek, herbata, izotonik omijam szerokim łukiem pamiętna doświadczen na MGS. Potem ostry zbieg do Rytra, pokonuję go tym razem dużo wolniej niż lubię, ale cały czas rozmowa w głowie - "czy tak samo szybko będziesz biec na 60, 80-ym km?". Mijam rywalkę  z mazowieckich biegów, ona cienko przędzie, miałam się nie ścigać, ale to uczucie..gdy kogos mijasz albo ktoś Cię mija - tej samej płci zwłaszcza - jest silne. Długi, 3km podbieg po asfalcie do Perły Południa juz nie taki straszny. Jest przepak, ludzie się rozsiadają, część kończy. Łapię rodzynki, dolewam wody, banana, herbata i w drogę. Jest dobrze, jest naprawdę nieźle - cieszę się. Teraz wszystko nowe, z mapy pamiętam duży podbieg do  kolejnego wodopoju przy schronisku na Hali Przehyba - tu tez uwaga, bo agrafka, dobiegamy jednym szlakiem i kawalek z nim wracamy, mam okazję widzieć ile potencjalnych rywalek przede mną - ale! przecież się nie ścigam! Wydaje mi się, ze mijam Ankę z politechniki, która kiedyś przychodziła na ścieżkę. Rzut oka na numery - sa różne kolory zależnie od etapu, po nich wiem, kto, gdzie celuje, setkowe sa niebieskie. Przehyba i trasa przypomina mi się z maratonu w Szczawnicy. Potem Radziejowa- najwyższy szczyt ponad 1200. Usiłuję sobie przypomnieć wygląd trasy, nie chcę się zatrzymywać i wyciągac mapy, szkoda mi czasu. Od pewnego czasu biegnę za dziewczyna z kijkami,  która jak ja podchodzi w górę i biegnie po płaskim i przy zbiegach, całkiem sprawnie i konsekwentnie, trzymam się jej i przechodzę do biegu równocześnie. Jest dośc szybka i się zastanawiam, czy ona tylko do 66 km nie leci..nie widzę numeru. No nic, na razie się trzymam. Nagle, magiczna liczba - 50km, no, myslę, teraz z górki;) a raczej, teraz się dopiero zacznie.Pierwsza 50tka w moim zyciu. I kolejna myśl - ha! pokonalam Krzyśka:)
Mocny zbieg do Piwnicznej, czuję jak nieobcięte paznokcie zahaczają o wnętrze buta i oczami wyobraźni widze stopy Krupicki z czarnymi, zniszczonymi paznokciami. Zaczyna boleć lekko kolano od zewnętrznej strony.Od pewnego czasu w życiu codziennym pojawiło mi się nieznośne skrzypienie gdy schodze ze schodow, właśnie z boku kolan, jakby ktoś rozdzierał stare prześcieradło.
Przepak w Piwnicznej, 66km,  znów w ruchu - banan, rodzynki, burczy mi w brzuchu, więc coś konkretniejszego - herbatnik, woda i dalej.Nie pozwalam głowie na analizowanie, czy dam radę, oblaskawiam ją przekonując, że zostały tylko 34 km, więc co to jest. Przechodzę obok autobusów zabierajacych, tych, którzy w tym miejscu skończyli, kolano jakby czuło i boli coraz mocniej. Kusi, bardzo kusi, zeby odpuścić, zdjać numer i usiąść. Mijam mostek, znów podejście, ktoś schodzi z góry z numerem w ręku, znów rozsądek się dobija o posłuchanie. Wiem, że jeszcze sa dwa punkty kontrolne, moze tam zejdę, pamiętam z odprawy, ze też zwożą dezerterów. Słońce praży coraz mocniej, szukamy cienia, dobrzy ludzie wystawiają na stołkach kompot  w dzbanku z lodem, albo wiadra z wodą, dzieci pod parasolem maja ciasteczka, wode i nawet miskę z woda do zanurzenia głowy, trochę sie boje kompotu, nie wiem jak  mój żołądek na to zareaguje, ale piję - mikroelementy. Ten odcinek właściwie zlał mi sie w jedno, rozmowy ze sobą - że boli, oczywiście, to ultra, setka, tu musi boleć i jedyne co mogę to ten ból zaakceptować. Zbiegi, moje ulubione, stały się moimi najgorszymi wrogami, zbiegam przenoszac sztywna nogę, od skrzywienia ciala boli jedna strona nad łopatką, boli szyja od patrzenia pod górę, bolą - co było najwiekszym zdziwieniem - ręce z tyłu tuż nad łokciami, ale tak, ze trudno mi otworzyć rurkę od bukłaka. Pod szczyty podchodzę i mówię sobie, że odpoczywam wtedy, po płaskim truchtam i mówię, że w truchcie odpoczywam, na zbiegach zbiegam i kłamię, że odpoczywam - rozśmiesza mnie wlasne pytanie - "wiec, generalnie, cały czas odpoczywasz? - no, tak". Dziewczyna przede mna oddala się, biała droga ciągnie sie w nieskończoność, 3,2 km... Jeszcze wcześniej mijam ludzi, którzy oklapli siedza gdzies pod krzakiem, wymiotują.  Tym co siedza współczuje i podziwiam, nie daj bóg, gdybym teraz usiadla, nie wstałabym. Ktos dzwoni do organizatora, że będzie czekał. Słychać głuche uderzenie z impetem, ktos zalicza glebę. Gdzieś, w któryms momencie jakis wodopój przy asfaltowej drodze, tez ktos rezygnuje. Znów podejście - ostre, mocne pod wyciąg narciarski, noga za nogą, nie patrze w górę ile jeszcze mi zostało, to nieistotne, poprostu musze tam wejść, turyści patrza na nas z gory. Mijam dziewczynę z kijkami. Przebiegamy obok wysko położonego pola, gdzie trwaja wykopki, patrzymy wzajemnie na siebie, zastanawiam się komu ciężej - czy tym ludziom, którzy musieli tu wejść i cały dzień pracują w słońcu i pyle, czy nam, którzy jestesmy tu przez minutę w kolorowych, obciskajacych ciuchach, czapeczkach w oporządzeniu jak z kosmosu.. 
A więc biała droga, szlak rowerowy..Bacówka i potem jeszcze jeden punkt, ostatni, na którym najpóźniej musze byc o 17.30, cos tam zlapałam u wodopoju, dziewczyna kompletnie mi znikneła, przebiegam matę, mało czasu a tu jescze musze wejść na szczyt do ostatniego punktu i potem zbieg do Krynicy. Widze, że ludzie sie spiesza. Czas goni. Droga prowadzi raz w gorę, raz w dół, coraz później, cholera, gdzie ten szczyt i punkt?? Sms do Marzeny, że chyba nie zmieszczę sie w limicie. Tabliczka na drzewie - Krynica - 3,5godz, no fajnie, ale jeszcze ostatniego punktu nie przekroczyłam. 17, 17.30..opada mnie zwątpienie, no zdejma, niech zdejmą. Wcześniejsza euforia, że dobrze mi idzie, wyobrażenia jak wbiegam na mete znikają zastąpione rezygnacja..17.57..dupa, pozamiatane, koniec, tylko gdzie ten koniec jest, przeciez to był szczyt, a tu droga cały czas, łagodnie bo łagodnie, ale idzie w dół. Pytam ludzi - gdzie mamy ostatni punkt, szczyt Wierchomli? Nikt nie wie, tylko prują przed siebie. Wreszcie dociera do mnie, że to juz..zbieg do Krynicy , musieli ten punkt zdjąć, może jest juz tak późno. Fakt, widziałam na wcześniejszym punkcie podjeżdżające quady z napisami "koniec biegu". Mijają mnie ludzie śwerzutcy, ze zastanawiam sie to co oni do licha robili przez ostatni czas. Zbieg, modlę się, żeby był do konca łagodny, bo wtedy moge sie jeszcze poruszać zaciskając zeby.Kogos mijam. Zastanawiam się ile asfaltu jeszcze na dole czeka, ktoś przebiegajac tez o tym myśli i mówi, że 2,5 km - to zawsze dla mnie najgorszy kawałek - nie kończący sie asfalt.. "Mija godzina za godzina"..wreszcie słychać gdzies z dołu głos mikrofonu, pojawiaja sie zabudowania, przepuszczam spieszących sie, ostatnie metry to strome zejście, kolano kłuje jak cholera, klnę i mam łzy w oczach. Na dole, na asfalcie dopinguje kilka osób - "ostatnie 700m, możesz iść, to juz koniec". Iść? Do mety iść? Ból gdzies zszedł na plan dalszy. Kuśtykam i "pędzę", ludzie klaszczą, zakręt i jest..upragniona meta. Więc zrobiłam to. Do cholery ukończyłam 100km! Gdzies ktos krzyczy moje imię, Marzena, Ludzie dopingują, ostatnie metry, uśmiecham się, łzy z radosci. Na mecie wolontariusze wieszaja medal, daja butelke wody, owijaja w folię, ktoś prowadzi mnie podtrzymując i daje kubek herbaty. Udało się. Naprawdę przebiegłam te pieprzone 100 km.

Noc po nie za ciekawa - raz zimno, raz gorąco, wszystko bolalo, że nie wiedziałam na którym boku leżec.
 Wiem, że z tym "przebiegnięciem" to troche na wyrost. Pierwsza kobieta zrobiła trasę w 10godz - to ona biegła. Pierwszy facet  8.50. Limit 16 godz, mi to zajęlo 15 godz.
To była głupota. Wziąć się za bary z takim dystansem bez przygotowania.
Dobrze, ze mój organizm więcej mi nie zaprezentował dysfunkcji. Ale tez było to ukonczenie "dla charakteru". I on zwyciężył.
No i warto uwazać na odprawie i znac mapę, ten ostatni punkt był, ale wcześniej. 

czwartek, 25 lipca 2013

Wypad na Pilsko

był w międzyczasie. Dobrze jest pisać jednak wrażenia na świeżo. Teraz pamiętam głównie zbiegi, których w zasadniczym biegu nie było, ale jakoś z tego szczytu, z medalem, trzeba było się dostać na dół. A wiało na górze..że hej. Pierwszy z teamu Ścieżki przyleciał Krzysiek, na samym podbiegu pod szczyt wyprzedził mnie Wojtek O Długich Nogach, , ale dalej już pozycji nie oddałam i Mariusz był następny - tym samym zaliczona zostałam do kategorii h...jek, czyli Wszystkich Tych Co Wyprzedzają Mariusza.

wtorek, 9 lipca 2013

Są chwile, do utraty sił..

Ta piosenka Grechuty leciała akurat w radiu, gdy wracaliśmy z Gór Stołowych. Panowała pełna zmęczenia cisza, w przeciwieństwie do przedwczoraj, gdy buzowała w nas energia i niefrasobliwość. Wypytywaliśmy Miszczynię (Agnieszkę Malinowską-Sypek, która od pewnego czasu święci triumfy w biegach górskich) - co nas czeka na trasie.Reszta naszej piątki miała zadebiutować w MGS. Ale, że w tym roku wydłużono trasę do 46 km, to i ona nie wiedziała dokładnie co będzie.
Droga z Warszawy prosta jak strzelił i szybka przez Kalisz, w ok 6 godz byliśmy na miejscu. A miejsce.. Ech.. Ogromne skały przeróżnych kształtów, łąki po pas, omszałe drzewa,paprocie po pachy.. Droga Stu Zakrętów poprowadziła nas do DW Szczelinka, gdzie było biuro zawodów, część z nas tu została, a reszta, czyli ja, która uparła się nocować pod namiotem (wszak nie po to go wiozłam) powędrowała "tylko 300 metrów'' dalej do schroniska Pasterka (w drodze powrotnej z mety plułam sobie w brodę za tą decyzję..)
Ponieważ nazajutrz po biegu miał się odbyć triathlon w okolicy, ciężko było o nocleg. Pole namiotowe pozajmowane wrzeszczącymi harcerzami, znalazłam sobie, wydawało się, zaciszne miejsce w najdalszym kącie wystrzyżonej łąki. Ale, Polacy, naród stadny - jak wróciłam z biura zawodów - już dwa namioty stały obok..Też jeden wrzeszczący. Korki do uszu to numer 1 na mojej liście zakupów..
Bardzo medialny to bieg, 4-ty z kolei, ale pakiet startowy skromny - batonik, numer i ulotki, kto chciał koszulkę, musiał ja kupić - albo za 40 wcześniej, albo 60 na miejscu. Koszulkę dostałam, ale, ze pakiet odkupiłam od kogoś w ostatniej chwili, to koszulka jego.Ja już nie zbytkowałam. Sklepu w okolicy nie ma, jedzenie albo swoje, albo schroniskowe - tanie nie jest. Ale smaczne.Ludzi tłum, numerów startowych było ponad 600, wszystkie tuzy długodystansowych biegów górskich.Potem okazało się, że dobiegło ponad 400 osób. Sporo znajomych twarzy z Wwy.
Miło mnie zbudowała ocena jednej z organizatorek, że mam szanse na pudło, bo Ewa Majer leczy kontuzję i nie biegnie.. Zasnęłam z błogimi myślami.
Bieg miał być o 10, poczytawszy relacje o żarze lejącym się z nieba wzięłam bidon z miodosolocytrowodą i jeszcze małą butelkę do ręki. Ranek mglisty i chłodny się okazał, ludzie się zastanawiali czy na długo nie lecieć.Nikt nie był w stanie powiedzieć jaka będzie pogoda - "jak to w górach".Można było oddać rzeczy do przebrania. które pojechały na metę - wrzuciłam tam tylko bluzę z długim rękawem i leciałam na krótko.
Rozgrzewkę uskuteczniłam w lesie, który mnie zachwycił, jak poprzedniego dnia podczas rozruchu. Nawet żałowałam (niepotrzebnie z resztą, bo memu życzeniu stało się zadość), ze nie będziemy lecieć tak po tych omszałych głazach.. Start spod Pasterki, loga Salomona, muzyka i dmuchana bramka.
Kupa ludzi na starcie i kupa dziewczyn. Poubierani w salomony, compressy, z plecakami, kijkami.Nerwy oczywiście igrają - raz myśl, żeby się nie dać pokonać i wizja tych okolic pudła, a raz - to dopiero twój drugi górski maraton, i to najtrudniejszy w kraju, weź, wyluzuj i dobrze będzie jak w 1szej 10tce się znajdziesz..
3-2-1..ruszyli, ścisk i tłok, tego nie cierpię, więc juz tam zaczęłam kombinować, żeby sie z tej matni wyrwać do przodu.Wbrew logice.
Trasa oznaczona czerwonymi taśmami i strzałkami, dość dobrze, ale opowiadano, że ludzie w zeszłym roku gubili trasę, bo turyści czescy (!) namieszali złośliwie. Zaczęło się łatwo - dużo zbiegów, ale trudnych - korzenie i kamienie, praktycznie same. Pamiętałam, że tu maraton zacznie się po 20 a właściwie 30 km, kiedy będą poważne podbiegi. Więc starałam się trzymać krotko za wędzidło. Ale tak fajnie się leciało w dół..Nogi wykręcały się we wszystkie strony, trasa prowadziła pomiędzy, pod i nad skałami, gdzieniegdzie trafiały się kłody, przez które trzeba było przeleźć, później drewniane kładki nad jakimiś mokradłami - to już po czeskiej stronie. Żaru nie było, więc wody spokojnie starczyło do punktu ok 10 km - owoce, wafelki i napoje. Nie skorzystałam, bo miałam pełny bidon a za 10 km następny wodopój - lecę dalej.. Lecę i mijam, a w pewnym momencie coś poczułam..i nie była to duma - pojawił się ból w prawej kostce, najpierw nieśmiały, niepewny, czy to jego miejsce, czy nie zabłądził..usiłuję go przekonać, że i owszem, cholernie zabłądził! Wypad stąd! Wynocha! Psami poszczuję! A ten, bezczelny, coraz śmielej, zadomawia się, rozgaszcza, herbatę z cukrem i ciasteczka jeszcze podać, psiakrew! Tempo zwolniło sie samo, centralny uklad zasilania wyslał sygnały do mięsni - alarm! napinamy się! No i ch..bombki strzelił - jak mawiają najstarsi górale. Morale padło na pysk, ja też, bo zaliczylam glebę na jakimś kamieniu. To już, kurna nie był bieg, tylko jakies dreptanie dorozkarskiej szkapy, w bezsile patrzylam jak mnie kilka lasek mija po kolei.I w głowie umysl roi plan ratowniczy - "przeciez nie musisz się ścigać, raz można pobiec na spokojnie, zobacz jakie ładne widoki.." &$^%&*&**! Obraziłam się na siebie i swoje rywalki, że nie zechciały się położyć i poczekać.I w takim, nie zaciekawym stanie lecialam dalej, posykując i przeklinając, gdy noga mi się gdzies wykrzywiała, trasa nadal kamienisto=korzeniowa. Najlepsze bylo, to, że te podbiegi DA SIĘ podbiec, to nie Szczawnica, czy Limanowa, ze trzeba podchodzić. Więc przez swoja "opieszałość" trafilam do grupy Męczących się i wraz z nimi podchodziłam. Na prostym dreptałam, z góry skakałam na ile się dało. Zerkałam na profil trasy zamieszczony na numerze ile tego jeszcze. Przypomniało mi się, że na 28 km, wodopój jest przy Pasterce - i stamtąd trasa prowadzi na błędne skały i Szczeliniec, czyli jest najtrudniej, wiec mogę po prostu zejść, daleko nie mam.Ale gdy tam dobiegłam..widziałam swój namiot 200 m dalej..juz mogłabym odpocząć, poddać się..O, nie, nie zeszłam nigdy z trasy! W limicie się zmieszczę, ale skończę ten bieg.Zagryzłam parę pomarańczy i wypilam izotonik (co było błędem) i ruszyłam dalej, po drodze wyprzedził mnie jeden z kolegow, z ktorymi przyjechałam. Drepczę dalej - jeszcze podbieg i po płaskim i podbieg..i zbieg..i juz będą Błędne Skały i potem tylko te cholerne 665 schodków na Szczeliniec..I dostałam jakiejś energii, patrzę, a ty wyprzedzam jedna laskę..potem drugą, trzecią..ale jedna wyprzedziła mnie - grrr. Przed Błędnymi jacyś dobrzy ludzie wyszli z butelkami z wodą. Po drodze w ogóle milo, turyści kibicują, ustępują. Niestety kolejny gwoźdź do trumny - izotonik organizatorów nie skompatybilował się z moim organizmem - złapała mnie jakaś wredna kolka. No nic,lecimy dalej - za Błędnymi fajna trasa - właściwie samo skakanie z kamienia na kamień i wyprzedzam następną (rywalka z Wwy), która maszeruje wcale nie raźnym krokiem. Teraz jeszcze ostry zbieg i Szczeliniec, wytrzymamy. Słońce sie obudziło i świeci. Długi asfalt przez Karlów i znowu kibicujący.Pożartowaliśmy sobie z jakims biegaczem, że ściema z tymi schodami - na pewno jest winda. I wreszcie - są, wija się w górę obrzydliwie, ale maja poręcze, turyści się trochę plączą, mijam kolejną zasapaną, jacyś turyści schodzący z góry krzyczą "Monia! co ty tu robisz??Daj, zrobię Moni zdjęcie!" - No, myślę, to już Monia mnie nie dogoni, niestety kolejne compressy z plecaczkiem są daleko w górze. Z góry schodzą szczęśliwcy z medalami -"już niedaleko, ciśniesz!" Taa, już znam to wasze niedaleko..Serce chce wyskoczyć z piersi i próbuje to zrobić przez gardło. Nie, nie podbiegam, samo podejście wysysa resztki sił. Nagle płasko w tym labiryncie, gość przede mną zaczyna biec, no to ja tez, ale juz oczekuję następnych schodów, bynajmniej nie do nieba..a tu nie - koniec! Meta! Uff.Zjadłam chyba z tysiac pomarańczy, zrobiło się chłodno, złapałam bluzę i chodu, wiedziałam, ze jak zostanę tam dłużej to juz nie zejdę, a tu jeszcze trzeba dotrzeć szlakiem do Pasterki..Wiem, że bolało, wiem,że truchtałam, nie wiem ile to trwalo - godzinę, pół, cztery..marzyłam o prysznicu. Ok 19 dekoracja - oczywiście M.Świerc - ok 3.50 Magda Łączak - ok 4.50. Ale ci co przybiegli później dostawali większe michy makaronu:) Ja się bujalam w 6:23 i byłam 10. Nazajutrz kostka spuchnięta, chadzam wolno. MGS polecam zwolennikom mocnych wrażeń. Cóż, wracam na tarczy. Ale wiem, że ja tam jeszcze wrócę - bo "są maratony, których jeszcze nie znamy"..