niedziela, 14 grudnia 2014

W kieracie treningu.

Nie, żebym narzekała, bożebroń. Pierwszy tydzień, pierwsza górka po roztrenowaniu to było ciężko, ale już jestem w swoim flow. Wczoraj pierwsza Falenica anno domini 2014/15 - w wiosennym klimacie, choć połowa grudnia, było dobrze, szybko doszłam do siebie, mimo,że się nie opieprzałam. Choć pierwsze kółko spokojnie, tłum ruszył po starcie, ale potem to ja wyprzedzałam. Trochę rywalizacji się pojawiło, pod koniec 1 okrążenia byłam myśliwym a potem role się odwróciły.Znów nie wyłączyłam stopera, ale chyba porównywalnie z ostatnim sezonem, i ponoć druga - ktoś mi krzyknął. No, ale i tak się nie liczy za bardzo, bo do końca cyklu jeszcze sporo startów. Organizatorzy trochę czasowo podzieli, ale i tak tłumy, ciężko się na łokcie na wąskich ścieżkach biega. Sniegu nadal brak, więc treningowo to wykorzystujemy, może nie jest to Font Roemau,ale zawsze coś do przodu.

wtorek, 28 października 2014

Pies z głową w dół, kobra i inne.

Czyli joga. Po paru latach wróciłam na regularne zajęcia.Pamiętam, gdy chodziłam na zajęcia, jak sie dobrze czułam, wyprostowana, energiczna w ruchach.. Od pewnego czasu, coraz ciasniej mi było w ciele, plecy zaokrąglały sie pod napięciem, wstawanie poranne to ból pięt, długie siedzenie wchodziło w kręgosłup. Czas był na męską decyzję, okres wolniejszy od biegania pomógł, mam energię i chęć na inne aktywności. Szczęście, że zajęcia mam 5 kroków od domu, więc wieczorowa pora nie taka zniechęcająca, gdybym musiała jechac do Wwy. Na wstępie co prawda usłyszałam od nauczycielki, że oni (nauczyciele jogi) są przeciwni bieganiu, bo kompresja, bo uszkodzenia, uderzenia i to co rozciągną ćwiczeniami, to ja niszczę bieganiem. Hm, może nie będzie tak źle. Wszak pół teamu biegaczy górskich Salomona wygina się w asanach i świetnie im się wiedzie. I jestem po pierwszych zajęciach. Czułam jak zastana jestem, ale też, że nie jest tak źle, byłam lepiej rozciągnięta i czująca swoje ciało od paru osób nie biegających a tylko jogujących. Czułam tez, jak fajnie się otwieraja przestrzenie w moim ciele przy kolejnych pozycjach, nawet w pewnym momencie, zrobiło mi sie przyjemnie ciepło w łydkę, która niedomagała. Fajnie było wyciągnąc mostek ku górze, poczuć siłę w pozycji Góry, dowiedzieć się, gdzie mam wewnętrzną stronę kostek i powiedzieć im heloł. To mi się podoba w jodze - ta świadomość, takie wejście w siebie i skonstatowanie, gdzie mam kawałek ciała, o którym w ogóle no co dzień nie myślę a ma mi on wiernie służyć, jak bezimienny służący. Nie obyło się bez rozczarowań - byłam bardzo dumna ze swojego psa z głową w dół, a Nauczycielka bezpardonowo podeszła i przesuneła mi dłonie o pół metra do przodu..no i nici z rasowego psa, kundel wyszedł. Ale nazajutrz..i krzyż, który łupał mnie ostatnio odpuścił i wyprostu w barkach to na cały dzien starczyło. Najchętniej to bym jogę na receptę przepisywała. I nie mówię tu nic o filozofii, duchowości jogi - jak ktoś tego chce - ok, ale dla mnie joga to genialne ćwiczenia z tysiącletnią tradycją, które rozciągały taśmę tylną powięzi, wtedy, gdy jeszcze przodków Schleipa czy Myersa na świecie nie było(obaj panowie to obecnie najbardziej znani naukowcy badający modną teraz powięź).

sobota, 25 października 2014

Roztrenowanie - It's party time!!

Zaniedbałam pisanie - ani o Krynicy i B7D na 66km, ani o ukochanej B160, ani o Maratonie w Kampinosie.. Jakoś nie było potrzeby uzewnętrznienia się. Teraz - jak w tytule - luz,blues,  w niebie same dziury..do polowy listopada. Najwyższy czas na odpoczynek.Jeszcze chciałam w jakieś góry..ale może  to właśnie urlopowo wykorzystam wygrany weekend w Szczyrku. To był dobry rok. Przepraszam..to był bardzo dobry rok! Jakość wzięła górę nad ilością. Ostatnie miesiące - co start, to pudło. To bardzo miłe. Ale też łączy się z wyrzeczeniami, zmęczeniem ciała, umysłu też.  Więc teraz do Lasu - kilka razy w tyg, na basen, sauna. Morsowanie chcę zacząć regularnie.Jogę.. no  i więcej czasu na przygotowanie chałupki do zimy. Tak, żeby zatęsknić za bieganiem.

środa, 3 września 2014

Horsky Kros na Gerlach - nagroda czeka na szczycie.

Kilka dni intensywnego gorskiego biegania w Beskidach minęło jak sen złoty. Posmakowałam Cergowej - wymagającej górki, która stawia rózne wyzwania zależnie od strony, z której się ją atakuje, a wysiłek nagradza widokami i powietrzem bukowego lasu. Poszukiwaliśmy wiatraków w krosie, przedzierając się przez zarośla i jary. I wreszcie - spełnilam marzenie - pojechaliśmy w Bieszczady. Aż mialam łzy w oczach, widząc na żywo te zielone przestrzenie na jedno skinienie. Wbiegłam na Tarnicę, bez podchodzenia i zatrzymywania. I tak jak setka cos mi zmienila w glowie, tak ten podbieg zbudował kolejny stopień rozwoju. Więc, na hasło Szefowej - to może na Gerlach? Są zawody na Słowacji. - zapaliłam się ochoczo. Na fali endorfin, nie skupiałam się zbytnio nad tym, że to najwyższy szczyt Tatr, że to jak bieg Marduły, tylko ciut wyżej. Słowacy robią zapisy przez internet, ale żadnym problemem nie jest zapisanie się na miejscu, w dniu zawodów. Ceny wpisowego tez przystępne - 8 i 10e. Prawdziwy alpejski bieg z prawdziwego zdarzenia - biegniesz tylko pod górę i jest coraz bardziej stromo. Wreszcie przyszedl dzień startu, nocleg w Rytrze i ruszamy na Slowację. Zaskoczona jestem jak są duże różnice tuż za granicą - Słowacja w tych okolicach wygląda bardzo ubogo, stare miasteczka jeszcze mają drewniane bramy z oryginalną snycerką, bo mieszkancy mają  za mało pieniędzy by to zniszczyć. Piękne przedwojenne hotele niszczeją w zarastającej roślinności. Bliżej wysokich Tatr przejeżdżamy przez dwa kurorty, gdzie juz jest europejsko - restauracje, sportowe sklepy i odrestaurowane budynki. Góra, na którą mam wbiec rośnie w oczach a mina rzednie w miarę połykanych kilometrów.Szczyt góry spowity w pióropusz chmur. Start i biuro zawodów jest w miejscowości Gerlachov, jesteśmy na tyle wcześnie, że mam okazję przyglądać się nadjeżdżającym zawodnikom. Pół roku wcześniej byłam na pierwszym krótkim alpejskim biegu na górę Żar i uderzyło mnie wtedy, jak zupełnie inny klimat panuje w stosunku do tych głośnych biegów ultra. Jacy inni biegacze przyjeżdżają - żylaści starsi panowie, często i siwe panie, którzy zęby zjedli na bieganiu po górach, bo mieszkają  w okolicach. Bez przywiązywania uwagi do ubioru, kompresów, garminów, twarze rzeźbione wiatrem i słońcem. Tutaj też - przyjeżdżają  na rowerach, w ortalionowych dresach, starymi skodami. Widać, że się  znają od wielu lat, nowe twarze są taksowane uważnie. Jest okolo 50letnia słowacka zawodniczka, która ma rekord świata w biegu na 100km po płaskim, jest Prochazkova - narciarka biegowa, która biega z Kowalczyk w Pucharze Świata, w ogóle sporo teamów narciarskich, widać po opisanych samochodach i szerokich barkach. Są Węgrzy, Litwini. Od nas mistrzowie - Iza Zatorska-sześciokrotna zwyciężczyni i nadal rekordzistka trasy i Andrzej Długosz, z apetytem na zwycięstwo, Daniel Wosik - utytułowany biegacz górski, Ania Berdek - dzień wcześniej zajęła 3 msce w biegu na Skalnate Pleso. Trasa 8,4km, przewyższenie 880m, zaczyna się kawałkiem asfaltu, potem sporo trawy - błoto wysypane trocinami, przebieg przez malutką stację kolejową, asfalt i szlak.Meta przy Domu Śląskim -  hotelu pod szczytem.Nie wbiegamy na sam szczyt - szlak nie na zawody.Zakończenie imprezy, jedzenie i dekoracja  znów na dole, przy hotelu Hubert. Z niepokojem się dopytuję ile startuje osób (głupio być ostatnią) i czy znajomi poczekają aż  tam wlezę, czy szukamy sie na dole.Gorączka przedstartowa. Wreszcie ruszamy. Po trawie nierówno, nogi sie  męczą, ale wpadlam w rytm i wyprzedzam parę osób. Co jakiś czas tabliczki informujące ile kilometrów jeszcze zostało.Sporo kibiców dopinguje "hop,hop,hop!".Ciupanie asfaltem z kilometr i szlak, aż się dziwię jak nogi się ucieszyły, łatwiej mi sie biegnie. Wyobrażam sobie, że jest to tylko kolejny obóz biegowy, trochę liczny co prawda, i jak na Tarnicy - Szefowa powiedziała, że nie wolno się zatrzymywać, cały czas haratamy pod górę. Więc haratam, ludzie przede mną podchodzą, ja wyszukuję miejsca pod stopy i ciupię swoje, zaczynają się spore kamienie i strumienie, tu juz trudno, nogi sie ślizgają. Znów mijam kogoś.I zanim się obejrzałam - zakręt i meta! 1'08'', 16 z kobiet. Nagrodą obłędny widok na góry i jezioro. Moczymy nogi, woda mrozi do kości, kolega sie decyduje zanurkować, no, dwa razy nie trzeb mnie namawiać, byc tu i nie pływać w tym pięknie to grzech. Wskakuję i zaraz zamrażają mi się wszystkie komórki.W pędzie do brzegu wykorzystuję wszystkie style plywackie jakie znam, najbardziej ten rozpaczliwy.. Z Danielem zbiegamy na sam dół, nogi zmęczone, lecę w pewnym momencie na pysk. Szybkie doprowadzenie się do porządku w hotelowej łazience i jedzonko - gulasz i piwo Zubr, można bezalkoholowe. Koło hotelu mini zoo - sporo zwierzątek, choć glównie pierzaste widzę. Dekoracja zawodników - wygrali Andrzej Długosz i  młoda Słowaczka Beresova, Iza Zatorska na drugim miejscu, pokonując narciarkę z Pucharu Świata. Były tez kategorie wiekowe i znienacka słysze swoje nazwisko - 3 msce i nawet nagroda - 20e. No to rozumiem, wracając wydajemy na obiad w słowackiej gospodzie - prazony syr i herbata z mięty, pokrzywy i podbiału z prawdziwym lipowym miodem. To lubię. Podobają mi się te biegi alpejskie - to zupełnie inny wysiłek niż ultra, mocno, energicznie od początku, serce i płuca na najwyższych obrotach a nagroda czeka na szczycie.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Oszust i s-ka czyli Chudy Wawrzyniec a.d.2014

Piwo i rzeka. Zimna rzeka i zimne piwo. Oszroniona butelka bezalkoholowego w ręce, kładę się na plecach, a chłodna woda gasi pożar na mojej skórze. Zamykam oczy... Otwieram. Jestem gdzieś na granicy polsko-słowackiej, szlak się ciągnie bez końca, uatrakcyjniany plamami błota, po którym ślizgają się zmęczone nogi oraz zwalonymi świerkami, przez które przełażę, raz górą raz dołem. Po raz dwudziesty wyciągam profil trasy z kieszonki plecaka. Oceniam, że to jakiś 65 kilometr, przede mną kolejny "hopek" sądząc z mapy, potem strome podejście na Trzy Kopce i jeszcze jedno na Halę Lipowską a potem z górki. 12 km zbiegu do mety, na wykresie całkiem stromego. Boję się go, jeszcze na zbiegach trzymam mięśnie brzucha z całych sił i bolesna kolka się nie pojawiła, na B160 dała mi do wiwatu. Ale kosztem jest, że zbiegam jak pokraka powoli i zachowawczo. Pojawiło się wredne uczucie pełnego pęcherza, choć taki nie jest. Bardzo przeszkadza. Słonce pali. Spodenki kompletnie mokre, patrzę czy to bukłak nie przecieka, ale to mój pot. Mam dość. Mam dość, jak już dawno nie miałam, może kilka lat temu na Mistrzostwa Polski w Biegach Pustynnych, gdzie po pierwszych 5 km myślałam, że zejdę. Z trasy i ze świata. "Pierwszy i ostatni raz ta trasa" - myślę. Ciągnie się jak flaki z olejem. Siły powiedziały mi "papa" ze 20 km wcześniej i poszły nad rzekę po piwo. Wcześniej, przed 40 km, na szczycie Rycerzowej, gdzie było rozejście tras - na krótszą (50km) i dłuższą (85km), Anielica na moim lewym ramieniu głosem rozsądku radziła - "skręć w prawo, jeszcze 10 km i już, rzeka i piwo..nogi odpoczną..Przecież możesz wybrać trasę." Diablica na prawym syczała- "Zdecydowałaś sie na 85! co to za odpuszczanie! Twardym trzeba być nie miętkim!". Na pierwszym wodopoju zwierzyłam się z rozterek Krzyśkowi, który do mnie doszedł - "nie rób scen." - usłyszałam. Nie pomógł. Na Rycerzowej dwa banery - w lewo na 50km, prawo - 80km. Nie chcę się długo zastanawiać, prawo. Pytam spisujących, która jestem - "Druga". Ziemia zaczęła mnie parzyć w stopy, zlatując w dół, słyszę jeszcze za sobą - "Powodzenia!" Diablica znacząco spojrzala na Anielicę, ta wzruszyła ramionami. Lecimy! Druga! Za Ewą Majer, szał po prostu! Teraz tylko to utrzymaj. Po drodze mijam Maćka Więcka - zwykle zwyciezcę takich biegów, teraz kuśtyka, bo uszkodził sobie stopę. Ponad połowa drogi przede mną, jeszcze wszystko sie może zdarzyć. Niepewność do samego końca. Startując miałam nadzieję na pierwszą 10tkę, może 6tkę. Znów patrzę na profil, druga połowa to 5 mocnych podbiegów i kilka "bździdełek". Okazuje się, że owe "bździdełka", kumulując się, najbardziej wysysają siły. Pojawia się i osławiony Oszust - stroma ściana błota, płaczu i zgrzytania zębów. Dochodzę do paru biegaczy, jeden opiera się w połowie stoku o drzewo i ciężko dyszy. Dwie poprzednie edycje padal deszcz, wyobrażam sobie, jaką ta góra była wtedy zjeżdżalnią. Teraz, mimo słońca, nadal podłożem  jest śliska glina. Jak jest podejście, to musi być i zejście, ktoś przede mną zjeżdża na siedzeniu, ja wykonuję efektowny mostek az kości zatrzeszczały. Potem drugi wodopój na przełęczy Glinka - znów dwa litry wody na plecy, wypijam piwo alkohol free, goryczka przyjemnie drażni gardło, dwa kawałki banana i dalej, byle nie stać. I znów długa ścieżka. Byle do przodu, wkrótce biegnę sama. Pojawiające sie co jakis czas białe słupki graniczne wydają mi się postaciami ludzkimi. Parę razy miotnęło mną po ściezce - "co, do cholery? no tego jeszcze nie było, żebym słaniała się na nogach". Analiza - za mało zjadlam? Pilam? Za dużo słońca? Nikogo przede mną, nikogo za mną. Kolejne wzniesienie, z profilu mi wynika, że jeszcze to nie sa Trzy Kopce, po których czeka mnie tylko podejscie na Hale Lipowska, a potem 12 km do mety. Mam dość. I to jest ten moment w ultra - tu walczysz tylko ze sobą. Myślę, ze jeśli dotrę na te Kopce, to tam zostanę, zapuszczę korzenie i żadna siła mnie nie ściągnie. Diablica się uaktywnia: "Dalej, Mielochówna, rusz tyłek. Zaraz dogoni Cie Krzysiek albo jakas dziewczyna, chcesz tego? Będziesz się tak wlekła, to zaraz Cię inni dojdą.To, że nikogo nie ma, nie znaczy, ze się nie zbliżają". Oszczędzam wodę bo już malo zostało, korzystam z czystej kałuży. Jest szczyt, na nim zaskakuje mnie PK i słowa "Witamy na Trzech Kopcach" - "alleluja" wyrywa mi się. Dostaję czarna opaske na rękę, ktora zaświadcza, że jestem na długiej trasie i mijam ostatni PK. Jak dobrze, to juz była ta ostatnia stroma góra, teraz tylko Lipowska, dostałam skrzydeł i żwawiej zaczęłam przebierac nogami - więc siły były, tylko umysł jeszcze za słaby. Po drodze dobiegam do biegacza z Katowic, ma kontuzję kolana, podpinam się pod jego pomysł, by na Hali w schronisku kupić zimną colę i wodę. On siada, ale ja się żegnam i lecę dalej, teraz tylko zbieg, znów zmyłka w profilu - wcale nie jest taki stromy, ale koszmarnie długi. Szeroki szlak zmienia sie w wąską ścieżynę w zarooślach, już widzę dachy miasteczka, ale jeszcze parę zakrętów. Wreszcie wydeptana w trawie trasa i stromy zbieg. Trzymam mięsnie brzucha, bo gdy tylko lekko puszczę, zaczyna kłuć. Mijam kogoś idacego. To juz tuż tuż. Wbiegam na piaszczystą drogę, ktos z domku obok klaszcze, Jakieś sągi drewna, mostek i meta. Org wiesza mi medal na szyi. Ubłocona od stóp do głów, wchodzę do rzeki z piwem w ręku..Woda gasi pożar. Diablica podtapia Anielicę. Jest dobrze.. Za rok pobiegnę szybciej.

poniedziałek, 7 lipca 2014

Choćby skały...Supermaraton Gór Stołowych czyli 50 km.

 Wiedziałam, że po 3 wodopoju przy Pasterce będzie ciężko. 28 kilometr. Tu wlaśnie Herzog przedłużył trasę. Niby nic. Niby tylko 4 km, ale w pionie. Bo ładne widoki, wodospad i w ogóle.., ledwo ten wodospad zauważyłam, kolega biegnący przede mną rzucił - "o, podziwiaj wodospad, organizator dlatego nam przedłuzył trasę" Tak, najpierw mam zbieg, zakręt i dawaj z powrotem pod górę po skałach, kamiennych schodkach i korzeniach. Zaiste mam co podziwiać. Potem już znajomo - długi podbieg drogą na Błędne Skały. W zeszłym roku psychika mi tam mocno siadła, pomijając uszkodzoną stopę, lazłam wtedy i myślałam, że nigdy się ta droga nie skończy. Teraz sobie postawiłam cel - przebiegnę cholerę, choćby skały.., tylko nie dać się pokonać monotonii długiej płaskiej drogi.
Pasterka. Gdzieś na końcu Polski schowana w trawach i omszałych głazach. Znów nocleg pod namiotem, choć miałam ofertę od nowo poznanych znajomych, z którymi przyjechałam, noclegu z nimi na Szczelińcu. Wahałam się czy nie lepszy komfort łózka, dachu i z mety blisko pod prysznic..,  ale jednak trawy zwyciężyły, choć do Pasterki ze Szczelińca trzeba jeszcze zleźć. Pole namiotowe puste, ustawiam namiot daleko, na samej górze i ...deja vu, wracam i drugi namiot stoi pół metra ode mnie. No co jest z tymi ludźmi?? Odszpilkowuję i przesuwam swój, żeby mieć większą przestrzeń życiową. Potem i tak inne się gromadzą koło mnie. Następnym razem, to rozbiję się w tych trawach nieskoszonych za schroniskiem. O ile będzie ten następny. Trochę mnie odstrasza tłum, który tu przyjeżdża. Choć łatwo o transport jak pól Warszawy jedzie na MGS..ale jednak..za dużo. Albo ta ja już dziczeję. Start w sobotę o 10, prorokowany upał, wybieram się tylko z bidonem, po drodze 5 wodopojów, dam radę. Wieczorem mam ochotę udusić jakiegoś bębnoluba, który sobie teraz koncert wymyślił, z pola namiotowego go wyprosili, ale z drogi tez słychać jakby stał nad głową. Budzę się o 5 rano, dużo czekania, czytam magazyn Góry a tam artykuł o wewnętrznej motywacyjnej modlitwie wspinaczy, czyli - choćby skały.. to przejdę. A ja przebiegnę. Czas na rozgrzewkę, lekko, bo ciepło i owszem, a wczoraj zrobiłam krótkie rozbieganie przypominając sobie mały fragment trasy. I to mnie uspokoiło. Byle  w biegu być, nie myśleć. To trudna trasa - początek szybki bo praktycznie z górki, asfalt i znów lekko z górki, nogi same niosą, warto też zacząć szybciej, bo potem, na czeskiej stronie, te  pierwsze 20 km jest trudne technicznie: skakanie, przeciskanie się, zjeżdżanie, lawirowanie i robią się zatory. Nic mnie tak nie wkurza jak dreptanie w miejscu i czekanie w kolejce.Więc teraz lecę z górki i mijam. Spotykam Artura, twórcę B160 - biorąc miarę na jego doświadczenie, zaczynam się obawiać, czy za szybko nie lecę. Zaczyna się podchodzenie, zwalniam do jego tempa, nie podbiegam, jeszcze zdążę. I zaczynają się labirynty - to jest najfajniejsze jak nogi się dobrze trzymają a ty skaczesz, hulasz po tych skałach i korzeniach, uważając na zęby i turystów. Mijamy się z jedną dziewczyną, raz ona z przodu, raz ja.Wreszcie znika mi z oczu po drugim wodopoju. Kawałek asfaltu - po nim najtrudniej się biegnie. Znów skały. Zaraz Pasterka i po niej cięższy kawałek chleba. Coś mam pecha z tym MGS, rok temu więzadełko w stopie poszło, teraz..matka natura sobie przypomniała o comiesięcznej daninie, cholera-żesz-jasna, teraz?? Być kobietą, być kobietą, psiamać. Jest schronisko, wyskakuję do swojego namiotu tracąc kilka cennych minut i wracam na trasę. Droga przez trawy i w dół. Teraz czeka nas owe podziwianie widoczków. Przepona z lekkim na szczęście opóźnieniem, ale sie odzywa, każdy krok w dół nie jest przyjemnością, do tego dołącza się łupanie w krzyżu i kłucie w brzuchu. Doganiam Artura, mówi, że dobrze, że za nim nie biegłam, bo się ugotował, rzeczywiście mijam go. Bidon suchy, nabieram wody z liśćmi z potoku. Teraz ta wspinaczka pod górę, ktoś się pyta czy to ostatni taki podbieg - o nie..mówię, nie ostatni.. Za któryms punktem ktoś mi mówi, ze jestem 6. Super! Dawaj, utrzymaj to. Ustalila się nas grupka niewielka, komuś towarzyszą cykliści, jeden wykonuje takie dwa salta na skałach, że aż mu mówię, że rozumiem, że chce nas zabawić, ale na litość..nie chcę tracic czasu czekając na goprowców. Podbieg pod Błędne ciupię równo, nie ma zadnego chodzenia. Mijam ludzi,którzy siadają, stają zrezygnowani. Teraz grzbiet, i tu mi tchu braknie, a raczej siły. Dużo skał, trzeba znów uważac na nogi, a moje juz nie bardzo mnie słuchają, wyrypuję się raz za plecami pary turystów. Wzdrygają się nerwowo i słyszę, że jakby co, to maja plaster.  Więc tu kiepsko z siłą, kolana i kostki najbardziej czuję. Brzuch nie pomaga. Przede mna widzę na kamieniach krople krwi a za zakrętem jakiegoś biegacza opatrują, porządnie rozcięta ręka. Na tym długim Lisim Grzbiecie turyści kibicują,to miłe.Jeszcze tylko zbieg krótki, 2 km asfaltu w Karlowie i już, upragnione 600 schodków na Szczeliniec. Asfalt tez biegiem, wolnym, bo wolnym, ale biegiem, rok temu lazłam. I wdrapuję się na schodki, mijam schodzącą Ewę - "dawaj" krzyczy, to dodaje siły, napisy kredą motywujące - "run","go". Ostatnie metry, omal nie wpadam w wąskim skalnym przejściu na dziewczynę robiącą sobie zdjęcie. I jest - meta! Uff. Medal, piwo - upijam dwa łyki, nie mogę więcej, wcinam arbuzy i pomarańcze. Krótki odpoczynek, byle się jednak nie zasiedzieć, bo muszę zleźć w dół szlakiem. Jeszcze potem się miotam - prysznic, po makaron do Szczelinki (tu akurat się kucharze Szczelinki nie popisali), nogi bolą ostro. O tym, że na pewno 6 msce, dowiaduję się od Artura już na dekoracji i nawet załapuję się na nagradzane "drugie" podium. W trakcie biegu myślałam - na cholerę mi to, czy nie lepiej biegać krótkie pod górę, nazajutrz można normalnie chodzić.. Albo szybkie dyszki - tez fajnie i szybko do siebie dochodzę, a tu.. Myślałam też - 6te, to dobre miejsce! Gdy emocje opadły.. długie biegi nie są już aż tak wstrętne..a to 6te miejsce..no dobre, ale..mogło być lepiej..  Ot. Co bieganie robi z człowieka.

piątek, 27 czerwca 2014

Tarcie pazurów o asfalt - Bieg Avon w Garwolinie.

Podobno tylko krowa na polu nie zmienia zdania. A, że Gepard to kot, nie krowa,  po przeszło 2 latach - "ja nie biegam po asfalcie", rzeczonego Geparda widziano na jak-najbardziej-asfaltowym biegu na 10 km w Garwolinie. Trasa z atestem Polskiego Związku Lekkiej - w treningu ma być szybka dyszka, to dowiedzmy się ile właściwie biegam na te 10 km. Ostatnie porównanie mam sprzed 2 lat na Biegu Powstania Warszawskiego, gdzie osiągnęłam zawrotna prędkość 43:20 a to bardziej dlatego, że jak to na Powstaniu, strzelano do mnie. Wylądowałam wtedy nawet na drugim podium, czyli na 6 mscu, z nagrodą w postaci torby książek, które opyliłam, po długim chodzeniu od antykwariatu do antykwariatu, za 25 złp.A miało być na starty.. No nic, nie wracamy do wspomnień, jesteśmy tu i teraz, na biegu Avon w Garwolinie. Z pogodą ducha i lekkim sercem, bo nie ścigam się przecież, ale z owym duchem na ramieniu - żebym tylko sobie tym asfaltem nic nie zrobiła. We trójkę - Marzena, Krzysiek i ja dumnie reprezentujemy pomarańczowe koszulki ŚBPM. Pochmurno i wietrznie. Trasa jest tam pofałdowana, widać te fałdy po drodze doskonale. A droga poprowadzona główną jezdnią. Sporo kibiców, widać, że to lokalne wydarzenie. Po rozgrzewce się ustawiamy, widzę,że jakaś pani stara się z tłumu wyprowadzić zesztywniałego ze strachu psa, pomagam jej, biorę go w koncu na ręcę i wynoszę dalej, ale i tak skubany wraca w tą stronę. Wystrzał, ruszamy, mijamy bramę, która będzie metą, skręcamy w jakieś uliczki, zawijas i na główną drogę. Jak zwykle nie wiem jak mam biec, ale znajduję rytm. Jest całkiem niezły, dogrzewam się. I wyznaczam sobie cele w postaci damskich sylwetek. Oczywiście mijam Iwonkę, która dopinguje. Dobrze, że wróciłam z tych gór (Marduły), to te fałdy sa tylko po mojej mysli, jeszcze agrafka w prawo, gdzie strażacy robią kurtynę wodną, choć troche na nią za zimno. Mam przed sobą jeszcze jeden koński ogon w zielonej koszulce do wzięcia, ale niełatwo, bo biegniemy w miarę równo. Po drugiej stronie jezdni już pędzi elita, grupa zawodniczek zbitych w małe stado. Zbliżam się powoli do zielonej koszulki, zaraz nawrotka, muszę ja wyprzedzić przed zakrętem. Ustawione słupki drogowe oddzielają oba pasy drogi, wokół nich zawracamy, ostry zakręt, koszulka bierze go z lekkim zapasem a ja się akurat mieszczę pod jej pachą.Chyba jest lekko zaskoczona. I teraz trzeba uciec, 5 km i prosta pofałdowana do mety. Trzymam tempo.Gdzieś w oddali widzę pomarańczową koszulkę - ale numer, zbliżam się do Krzyśka. Pracuję rękoma. W poblizu biegnie chłopak z 12tri, raz jest ze mną, raz za. Podłącza się widzę, mówi, ze jeszcze z tak szybka dziewczyną nie biegł. Nie jestem mu w stanie podziękować, bo płuca walczą o tlen. Rzuca, żebyśmy dogonili tych przed nami, bezsłownie się zgadzam, staram się dotrzymać mu kroku, ale trudno.Też nie bardzo lubię biec za kimś, a on mi radzi schować się za nim przed wiatrem. Mijamy Krzyśka na kilkaset metrów przed metę, małpiszon się śmieje i potem mnie dogania i przegania (oczywiście, typowo męska ambicja;p), kolega 12tri mi się urywa, robię bokami i nie jestem w stanie ni krzty przyspieszyć. Wreszcie ta meta. Dochodzę do siebie toczą błędnym wzrokiem i pianę z pyska, Krzysiek, który już na mnie czekał, mówił potem, że się zastanawiał, czy zaraz gleby nie zaliczę, tak wyglądałam. Wieje, ale czekamy na Marzenę.Potem prysznic ( w pakiecie startowym był żel od Avonu), posiłek postartowy - dobra grochówka, niedobra wersja wegetarianska czyli kasza z pieczarkami, ale jedno zalane drugim i smakuje. Podobno przepyszne gofry tu są, idziemy na losowanie nagród i dekorację. Obsada z Ukrainy spora, z kobiet wygrała Mołdawianka. Nagle slyszę swoje nazwisko - ha! załapałam się na kat. wiekową jako 2, bo nie ma dublowania nagród. Ale sporo osób nie czekało, bo w smsach dostali że sa 5, albo 6. Z Polek byłam 4 w generalce a w ogóle 10. I ten czas... Ale. Pamiętajmy - "cyfra to podstępna alfonsica". I tego się trzymajmy.

środa, 25 czerwca 2014

Zjazd na zadku z Kasprowego czyli Wysokogórski Bieg im. druha Marduły

Obawiałam się tego biegu. Ostatni raz na takich wysokościach byłam w dzieciństwie i jeszcze wjechalam tam kolejką. Start honorowy spod kina Sokół, ostry na Krupówkach (550npm). I od początku podbieg po twardym, asfaltem przez Rondo Kuźnickie, w górę do Kuźnic, przed stacją odbijała w lewo na Nosal (1206), Przełęcz Nosalową, zbieg do Kuźnic (1010) i potem wspinanie do schroniska Murowaniec przez Karczmisko (1550), nad Czarny Staw (1630), Karb (1853), zmieniono trasę z racji dużej i niebezpiecznej ilości śniegu na Świnickiej Przełęczy i puszczono nas przez Liliowe, na Kasprowy Wierch (1987) i stamtąd już "rura" w dół do Kużnic, potem zakręt i ponad 1km podbiegu na Kalatówki, gdzie była meta.
Już idąc z dworca do klasztoru Bernardynów, gdzie nocowałam, trasą biegu, ogarnęło mnie zwątpienie. To strasznie długi podbieg, w dodatku po asfalcie, a potem będzie jeszcze stromiej.. Pogoda była deszczowa, prognozy, które widzialam przed wyjazdem zwiastowały deszcz i burze. Na zdjęciach widziałam, że ludzie w rękawiczkach, długich bluzach biegli, to plus moja skromna wiedza o górach, że tam zawsze zimniej niz na dole, skłoniło mnie do włożenia długich gaci, dwóch koszulek, dobrze, ze jeszcze rękawiczek nie wzięłam..
Tak jak Krynica Górska w czasie Festiwalu Biegowego wygląda jak miasteczko biegaczy przez caly weekend, tak, tu w Zakopanem, mimo, że to 3 dni organizowanych biegów, na które trudno się zapisać, nic nie wskazywało na jakiekolwiek zawody. Krupówki jarmarczne jak zawsze, biuro zawodów gdzieś na tyłach w szkole zawodowej, czynne  tylko od godz.17. Wszystko wyglądało jak tajne spotkanie, o którym wiedzą nieliczni. Miałam mnóstwo czasu, więc zajęłam się odnalezieniem domu, który kiedyś  należał do mojej babci, zjadłam, kupiłam, wróciłam do biura. Szybko, można było wziąć plakat z zawodów (to dlatego ich nie było prawie na mieście), pakiet z żarówiastą koszulką, opodal stoisko batoników i żeli Mulebar  - wszystko bio. Wiedzą co robią, rozstawiając się w takich miejscach - człek w emocjach, jak dziecko na wakacjach - chcę to! Kupiłam żel cytrynowy za 10 zeta.
Start byl o 7 rano z Krupówek - pewnie dlatego, żeby turystom nie przeszkadzać i nie zmuszać ich do kibicowania. Meta przy schronisku na Kalatówkach.
Biegnę świtem rozgrzewkowo ulicami Zakopanego, jak przy  tajnym spotkaniu, z ulic wynurzają sie pojedynczo lub grupkami biegacze i zdążamy w tym samym kierunku. Rozpoznajemy się, wzajemnie wtajemniczeni, bez trudu. Zebranie przed Kinem Sokół, nieopodal skwerek, tam rozgrzewka, widzę Annę i Roberta Celińskich, Świerc i Herzog robią przebieżki. Wreszcie przemówienie druha Marduły, syna tego druha Marduły pod którego imieniem biegniemy, ostrzeżenia Goprowca, poswięcenie przez księdza i ruszamy na start ostry. Ustawiłam się z boku, bo plan był "przeżyć", jednak strona przeciwległa poszła szybciej, że w końcu ostałam się bliżej końca. Dmuchana brama na Krupówkach, start. Drepczemy, w końcu peleton się rozciąga, przede mną biegacz w słuchawkach jak DJ, boję się takich, którzy nie słyszą, co się dzieje, staram sie wyminąć. Znów jakaś grupka dziewcząt gaworzących, też chcę sie  pozbyć, ale jak na zlość, to samo tempo. Mija mnie starszy pan w koszulce Beskid TV i wełnianej czapeczce. Instynkt mi mówi - dziadkowie są w górach niebezpieczni, trzymamy się go ile się da. Mijamy dziewczęta, mijamy..Już pod Kuźnicami, skręt w lewo na szlak, korek na pierwszym podbiegu dość stromym, łokcie, przepychanie, ktoś żartuje, że czołówka to się ściga a my tu za wycieczkę turystyczną robimy i że tak, zawsze mówią, żeby wolno zaczynać i potem tak się kończy. Twardo trzymam się Dziadka, mocno pracuje ramionami, podbiega, gdzie inni podchodzą, wyprzedzamy. Wyobrażam sobie, że  biegnę za swoim trenerem, więc muszę się go trzymać blisko. Wreszcie zbieg, no i mijam go. Lecę dalej, myślę,że i tak pewnie mnie dogoni. Dalej już sama, zadziwiająca siła w nogach, tego asfaltowego podbiegu pod Kuźnice w ogóle nie poczułam. Teraz, gdy piszę ze sporym opóźnieniem relację, już tak trasy nie pamiętam, były podbiegi, wyprzedzam. Jakieś widoki, ale głównie patrzyłam się na ziemię przed sobą albo czyjeś owłosione łydki. Widoki to dopiero podziwiałam ze zdjęć z biegu. Maksymalnie skoncentrowana na drodze. Zresztą było na czym, śliskie kamienie, drobne i duże, strumyki, śnieg.. Gorąco, słonce praży a ja, sierota,  w długich czarnych gaciach i podwójnej koszulce. Trzeba było jeszcze wziąć rękawiczki.. Piję jak smok, niestarcza mi wody na punktach to zanurzam bidon w strumyku, najpyszniejsza taka woda. Zabił mnie Karb. Tak musiała wyglądać góra Mordoru, na którą wdrapywali się Sami i Frodo, łysa, składająca się z samych kamieni. Tam dopiero zabrakło siły mięśni, ledwo te nogi wciągałam na gorę, zwolniłam wtedy bardzo i dwie dziewczyny z poprzednio wyprzedzonych mnie minęły a kolejna niebezpiecznie się zbliżyła.. Na górze łyknęłam żel cytrynowy - słodki jak ulepek i trudno mi powiedzieć, czy pomógł, na pewno nie zaszkodził. Ale ja nie do końca wierzę w te suplementy, nie wiadomo, ile potrafi ciało a ile kofeina w żelach.. Później ja znowu wyprzedziłam jedną z nich, ale drugiej już nie doszłam. Byłam zdziwiona, że jak już wlazłam na ten Karb, to jeszcze mam siłę zebrać się do biegu. Potem Kasprowy i zbieg po śniegu - w środku czerwca biegnę po śniegu! - cieszyłam się jak dzieciak. W jednym miejscu była taka rynna na jedną stopę - tu się zjeżdżało noga za nogą, ale potem już na siedzeniu. Na grani Kasprowego przebiegaliśmy przez połać śniegu, ale na stoku, tez była tylko wąska ścieżka i trzeba było mocno uważać, by sie nie poślizgnąć i nie polecieć w dół. Utknęła tam niemiecka turystka z plecakiem i kijkami. Stała w miejscu, kolega przede mną krzyknął przepraszam, weszła trochę w śnieg i krzyczy histerycznie do jakiegoś mężczyzny, który już  był po drugiej stronie - a on zdenerwowany odkrzykuje po niemiecku, ze mu przykro ale nie wiedział. Pewnie chodziło o nas.. Po Kasprowym to ju było tylko w dół. Bałam się trochę, czy przepona przy takim długim zbiegu, znowu mi nie wywinie numeru, bolała, owszem, ale dała takich wrednych odczuć jak wcześniej. Goprowcy w wyższych partiach rozstawieni co 500m. I było po co, bo ślisko i niebezpiecznie na tych kamieniach. Dwa razy wywinęłam orla, ale tylko na dziurze w kolanie i zadraśnięciu nadgarstka się skończyło. W zeszłym roku, ktoś tu zostawił zęby. Zbieg się ciągnął w nieskończoność, zwłaszcza w tych niższych partiach, gdzie tylko las i zakręty. Wreszcie droga i ostry zakręt w lewo i teraz pod górę na Kalatówki. Droga nierówna, wybrukowana kamieniami, sporo turystów. Otuchy dodają tabliczki z ilością metrów do mety. No i jest, koniec męczarni. Medal, woda, wygrzebuje talon na zupkę. Spotykam znajomych, nie chce się ruszyć, słonce opala. Do Bernardynów mam niedaleko, więc tu nic nie zostawiłam do depozytu. Wreszcie się zwlekam, po drodze włażę do lodowatego strumienia, żeby łydki pomoczyć. Po południu rozdanie nagród i coś tam mają losować. No, sama śmietanka biegów górskich - były to Mistrzostwa Polski w Skyrunningu. Na tyle obsadzone, że Ewa Majer i Magda Łączak znalazły się dopiero "na drugim podium". Wygrała Dominika Wiśniewska Ulfik i Marcin Świerc. Ja się cieszę, byłam 11ta w tak doborowym towarzystwie, i gdybym sie tak nie czaiła na końcu, to 10te by było. Obiecałam sobie, ze ostatni raz dekowałam się na tyłach, trudno, niech mnie mijają, wezmę to na klatę. Cieszyłam się też, że tak dobrze się czułam na tych wysokościach i że nic sobie nie zrobiłam. I chcę znów za rok:))


poniedziałek, 23 czerwca 2014

W samo południe, czyli II Podkowiańska Dycha.

Nad miasteczkiem wstawał kolejny upalny dzień. Ptaki ćwierkały o świcie, by poźniej zaszyć się w cieniu liści. Zapowiadała się leniwa sobota pod znakiem koszulek bez rękawów i krótkich spodenek. Przedsmak wakacji. I nic na niebie i ziemi (poza banerem w centrum miasta) nie zapowiadało brzemiennych w skutki wydarzeń, które miały się rozegrać za kilka godzin w mieście.
Kaczki, pławiące się w parkowym stawie,nagle zaniepokojone poderwały  się do lotu. Psy na okolicznych posesjach zaczęły szczekać. Nadjeżdżały samochody. W pustym do tej pory, spokojnym parku zaroiło się od ludzi specyficznie poubieranych. Na staw wypłynęły deski surfingowe, nieopodal w cienistym miejscu pojawili się jeźdzcy na koniach. Na pobliskich uliczkach zrobiło się tłoczno od przemieszczających się tam i nazad grupek. Żar lał się z nieba. Poddenerwowanie wisiało w powietrzu. Wreszcie nadszedł czas. Dmuchana arkada nad głowami powinna mieć napis jak dla rzymskich wojsk - Morituri te salute. Buteleczka wody w ręce ma mi służyć przez 10 km z kawałkiem, bo przedłużono nieco trasę. Zbliża się godzina prawdy. Coraz ciaśniej. Głęboki oddech. Strzał. Poszli. Staram się zorientować, gdzie konkurencja. Pierwsze kilometry - są, mijają mnie, biegniemy ulicami - znam każdą dziurę w asfalcie, każdy zakręt, chodziłam tędy do szkoły, jeździło się rowerami i na wrotkach. Wyprzedziło mnie 5 dziewczyn. Taktyka w głowie - no, albo są tak mocne, albo upał zweryfikuje. Trzymam swoje tempo. 2 kilometr - mijam zawodniczkę ze stajni pewnego trenera, potem następną i następną. Ostatni odcinek prostego asfaltu przed wbiegiem do lasu  - cezura do wyprzedzenia ostatniej dziewczyny przede mną, którą widzę. Pomaga wodopój, wiem, że muszą zwolnić aby chwycić kubek i się napić wody. Ja mam swoją w ręku. 4 kilometr, wszystkie 5 minęłam. Nie widzę nikogo z przodu, nie wiem czy jest, gdzieś daleko, czy nie ma. Wreszcie Las, mój codzienny Las, teraz każde drzewo mi dodaje siły. Ścieżka piaszczysta, wąska. Jacyś ludzie stoją i klaszczą, chyba krzyczą, że pierwsza dziewczyna.Wylatujemy z drugiej jego strony w uliczkę. Wodopój, łapię kubek i wylewam sobie na głowę. Po prawej stronie zza płotu wizg piły spalinowej, ktoś tnie drzewo. I nagle słyszę - "Tamara biegniee! Daawaj Tamara!!"- dotarło do mnie, że to musieli być ludzie, którzy ze  dwa miesiące wcześniej ścinali u mnie drzewo, niebezpiecznie rozłupane przez wichurę i jak się okazało, chodziliśmy razem do podstawówki. Coś odkrzyknęłam, a skrzydła mnie teraz poniosły, znałam trasę, wiedziałam, że muszę utrzymać tempo, ciągnęłam z bioder ile mogłam. Lekko pod górę, przecinam asfalt, w lewo i znów asfalt, gdzie ten zakręt wreszcie?? Kibice po drodze, ktoś mnie dopinguje po imieniu. Topolowa, teraz niby nic, ale lekko się wznosi, wiem o tym. Z boku jakaś pani wyszła ze szlaufem z ogrodu i robi kurtynę wodną - później na forum dużo podziękowań dla niej. Zakręt i aleja lipowa do pawilonu i teraz juz trzeba gnać, meta tuż tuż, znów jakaś pani krzyczy do mnie, udaje mi się uśmiechnąć. Kawałek dalej klaszczą sprzedawczynie ze sklepu Społem, ostatni zakręt i prosta brukowana do parku. Wpadam na metę. Łapię oddech. Wygrałam w samo południe. Podkowa, w której mieszkam od urodzenia, znów jest moja!


sobota, 17 maja 2014

W wirze.

Z racji przymusowego utknięcia pod kocem, z termoforem i notatkami z foto i ciepłolecznictwa mam chwilę na napisanie. Bieg Łosia się pojawił i przemknął - tym razem wiosennie, nie pośniegowo - trudno porównywać, ale szybciej, II miejsce bo do szybkości Joanny S. jeszcze sporo mi brakuje - 5 minut. Ale zadowolona byłam, bo się przyłożyłam i popracowałam w tym biegu. Miło też towarzysko było, znajomi z biegów. Za tydzień II-ga również, Podkowiańska Dycha - tanio skóry nie sprzedam. Wczoraj, dziś deszcz - wczoraj pomęczyłam się na parkowych górkach, nie szło, nie chcę zwalać na ulewny deszcz, ale sztywna byłam cała i drugi cross już skróciłam. Dziś rano, na rowerze na targ w B, też pompa po drodze, gdy wróciłam, od razu na tren,  bo i tak byłam mokra - nawet fajnie mi się biegło, w dobrym nastroju wśród kropli i kałuż - takie dziecięce szczęście, że nikt nie woła - "do domu, bo przemokniesz!". Jednak nastrój nie trwał długo - chyba to dwudniowe przemoknięcie zadziałało na narządy wisceralne, a dokładnie to pęcherz zaprotestował i tak to utkwiłam pod kocem w wełnianych gatkach. Teraz wir się zaczął - szkoła i zaliczenia, w czerwcu dwa egzaminy zawodowe - teoretyczny i praktyczny. Do tego jeszcze praktyki.. Ach, rzuciłabym to wszystko i w góry.. Nie wiem czy Ślęża mi wyjdzie- tydzień przed Mardułą, później są Ludwikowice i Mistrzostwa Polski i Europy Masters..ech, fajnie by było zobaczyć, ale dzień później ten nieszczęsny egzamin. Wymyśliłam, że zrobię prawo jazdy - właśnie dla gór, bo samochodów nie lubię, ale dojazd łatwiejszy. Do Kampinosu jadę przez Warszawę 3 godziny, od siebie - byłabym w ciągu 30-40 min. Znacząca różnica. Ciekawostka - jadąc na Bieg Łosia, spotkałam w kolejce nauczycielkę angielskiego. Dała mi artykuł do poczytania z Science - o nerwie błędnym, który zaopatruje m.in. serce, płuca, żołądek. W artykule dowodzono, że jego stan działa na samopoczucie. A robimy to właśnie przez głębokie wdechy i wydechy - właśnie długi wydech działa rozluźniająco i tonizująco na narządy przezeń unerwiane, a tym samym na uspokojenie umysłu. Czyli kolejne wschodnie "czary" zyskały dowód naukowy - medytacja to nie wymysł "nawiedzonych", tylko jak najbardziej terapia lecznicza. To mi się podoba, że te metody leczenia znane od tysiącleci na Wschodzie, zyskują dowody naukowe i wchodzą na salony. I zachodnia medycyna może przestanie być tak napuszona swoim "wiem lepiej, bo udowodnione pod mikroskopem".
Więc na razie - nauka i treningi. Sąsiad spotyka mnie wychodzącą na trening - "Ale wczoraj już biegałaś, zapomniałaś?" - bardzo śmieszne..;) Syndrom odstawienia gór. W książce "Mroczna strona gór" jasno i wyraźnie napisane, że uzależniają. Nie tylko wspinaczy."(...)przelotne doświadczanie pełni życia jako moment reintegracji, który następuje w chwilach wielkiego natężenia, zagrożenia lub gdy zaangażujemy się w zmagania z nowym, ekscytującym wyzwaniem. W buddyzmie taki stan się osiąga przez medytację. Ten moment poczucia jedności ze wszechświatem nosi nazwę kensho. (...) Przepływ - kiedy cała uwaga skupiona jest na klarownym celu i gdy trudnym wyzwaniom dorównują świetnie zharmonizowane umiejętności. To ten moment, gdy z nagłym poczuciem lekkości łyżwiarz wykonuje perfekcyjny potrójny skok, akrobata przelatuje z jednego drążka na drugi(...) W każdym przypadku stopień koncentracji na zadaniu jest tak wielki, że wszystkie inne życiowe sprawy tracą znaczenie. Nieświadoma mijającego czasu osoba wykracza poza normalną świadomość, popadając w ulotny stan przepływu."

niedziela, 27 kwietnia 2014

O *%^&*$, ja #$%^&*# ! czyli subiektywna relacja z B160 Na Raty.

Pierwszy raz umarłam na Baraniej Górze. W szumie strumienia płynącego pod moimi stopami, w śpiewie ptaków, w deszczu i białej mgle. Wokół jesiennie przysypany stok liśćmi, nowych jeszcze brak na drzewach. Mgła tłumi dźwięki, wspinam się szlakiem pokrytym jasnymi kamieniami, szukam stopami względnie suchych miejsc, ale mini rzeczki płyną po całej szerokości drogi - Barania Góra to źródło Wisły, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jest mi dane stąpać  po czymś dziewiczym. Bokiem koryta-szlaku prowadzi wydeptana ścieżka, ale z kolei pełna śliskich korzeni budujących wysokie stopnie - to już wolę krok za krokiem "ciupać" pod górę niż wydatkować energię na mocne wspinanie. Trzymam się zasady przeczytanej tuż przed wyjazdem - pierwsza połowa biegu ma być podziwianiem widoków, opalaniem, rozrywką, a dopiero druga - ściganiem. Więc, wolno, spokojnie, bez szarży. To mój drugi ultra, ale pierwszy z pełną premedytacją. Na krynicką setkę rok temu jechałam nie będąc pewną do samego końca, czy wystartuję i zgodnie z regułą króla Juliana - jak gdzieś przeczytałam - czyli " a teraz prędko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu". Zapisałam się na Beskidzką 160 Na Raty z rozpędu, bo kolega ze Ściezki się zapisał,to łatwiej dojechać, bo udział daje punkty do UTMB. Gdy się zorientowalam, że w tym samym dniu jest Szczawnica, plułam sobie w brodę. Byłam tam na Maratonie w zeszłym roku i było super.  A tu - jakiś bieg, o którym niewiele wiadomo, zdjęcia głównie pokazują zawodników na asfalcie, na stronie niewiele informacji, mało aktualizacji. W mediach też ani słowa. Ale będą punkty kontrolne, gdzie trzeba podbic karteczkę..Gdzieś trafiłam na relację, która lekko mnie zmrozila, że wtedy zwyciężczyni Ewa Majer, przybiegła w dobrym czasie mimo, że biegła bez mapy - zaraz, zaraz.. to jest bieg NA ORIENTACJĘ?? Zero zdjęć z trasy. W pakiecie startowym nawet koszulki nie dają (!), tylko polarową czapeczkę. Jednym z głównych sponsorów jest ubojnia. Na czyjes pytanie na fb o czipy, org odpowiada, ze nie będzie bo niepotrzebne.. Dobrze chociaż, że nocleg zapewniają - pomyślałam. Miałam plan przelecieć to sobie powolutku, niespiesznie (bo pewnie w większości płasko i asfaltowo). Żeby tylko się nie uszkodzić na początku sezonu. A tu dostaję info, że tylko 4 kobiety na liście startowej, no to się przejęłam, nikt nie lubi być ostatni. I z takim podejściem wsiadłam do samochodu w piątek. Już dawno sie nie denerwowałam tak przed zawodami.
Start i biuro zawodów mieściło się na górze Chełm w Goleszowie, w Beskidzie Śląskim, gdzie jest szkoła paralotniowa (podjazd ze 3km asfaltem - co niedługo będzie miało znaczenie). Rozlokowano nas w pokojach tejże szkoły, gdzie były łózka przykryte białymi prześcieradłami (pierwsze zaskoczenie). Ponieważ na fb organizator napisał w ostatniej chwili o łózkach, karimaty nie targałam, ale część osób dodało sobie trochę do tej informacji i nawet śpiworów nie wzięli. Więc organizatorzy zorganizowali szybko małą wypożyczalnię. Odbieramy pakiet - mapa, karteczka do perforowania na pk, talon na posiłek, długopis, foldery reklamowe, żel i baton Nutrend. Kombinujemy, co by tu zjeść, aż ktoś nam poleca dom  obok pełniący funkcję hotelu i restauracji. Część osób tu się zatrzymała. Samochodów całkiem sporo. Jednocześnie lecą dwa dystanse - maraton i te ok 80km. Zjedliśmy przepyszny makaron, dosiadając się do stolika organizatorów, trochę dowiedzieliśmy się o trasie i pogodzie - że "będzie tak jak dziś - zacznie padać ok 16, rano nie" (uff, to nie zmoknę - powinnam się wyrobić do tego czasu)  i że  na końcu - 3km przed metą czeka nas jeszcze górka dość stroma, więc lepiej zostawić sobie siły (patrzyłam na mapę - ee..500m npm., cóż to jest, nawet na zmęczeniu..)
Z racji, że trasa miała nie być oznaczona taśmami, szmatkami i czym tam jeszcze, tylko prowadzona  szlakami, rozwiesiłam sobie tydzień wcześniej mapę na ścianie, zaznaczyłam rozwidlenia i zmiany kierunków i zrobiłam ściągawkę, gdzie jaki kolor szlaku. Nie daj boże się zgubić i jeszcze kilometrów nadrobić.
Start o 5 rano, o 4.30 odprawa. Stres przedstartowy jest. Sen przerywany, w ogóle, we śnie już przebiegłam cały bieg i jeszcze się użerałam ze współlokatorami, którzy strasznie hałasowali i przeszkadzali, nie wiedziałam po obudzeniu, czy to była jawa czy sen, ale rano ludzie normalnie ze mną rozmawiali, więc jednak sen i noc ciężka. Okazało się, że mały problem z łazienkami - jest tylko jedna..Więc kolejka, potem odostępniono publicznie też te, które były przy zajętych pokojach..
Wrzątek był, Idee Kafe też, Artur - org, przywiózł jeszcze przepyszne drożdżówki z piekarni - żałowałam,że  rano nie chce się jeść.. Płatki ledwo wchodzą do gardła. Na drogę zapakowane rodzynki, daktyle, batonik jako coś konkretniejszego i "kulki mocy" - to ostatnie to jakiś ukraiński specyfik od znajomego, od którego kupuje miód - miód, z kakao, zmielonymi orzechami i czymś owocowym - słodkie, ale pyszne, obtoczyłam w kakao i zapakowałam do plecaka na "czarną godzinę" (zapomniałam o nich kompletnie i zrobiły się "placuszki mocy"). Domowy izotonik w bukłaku i jeszcze buteleczka na dolanie do wody na trasie. Deszcz pada nadal od wczoraj. Ale ciepło - zastanawiamy się jak lecieć - na krótko czy długo? Po odprawie i smagnięciu deszczem po gołych łydkach - szybka zmiana planów. Na szczęście start dwa kroki od pokoju. Ludzi nie za dużo, większość to "krótkasi" - na krótki dystans (!) czyli maraton - proszę, jak się człowiekowi zmienia nomenklatura. Na nasz nawet nie wiem ilu zawodników startuje. Różnimy się kolorem numerów startowych.
Wreszcie - start. Jak Krzysiek powiedział - 5:01 i już ani śladu po stresie. Zbiegamy w dół asfaltem - gdzieś mi się w głowie kołacze, że w powrotnej drodze będzie odwrotnie.. Biegnę powoli - patrz zasada nr 1. Mijam po drodze potencjalną rywalkę - jako jedyną rozpoznaną na moim dystansie. Krzysiek wysforował na przód, pilnuję, żeby go nie gonić. Zaraz czołówkę chowam, robi się jasno. Jest ciepło - zaczęłam żałować, że wzięłam wiatrówkę i długie spodnie ( na Baraniej Górze będę sobie wdzięczna). Przypominają mi się słowa organizatora o psie imieniem Bober, droga w pewnym momencie będzie przebiegać przez gospodarstwo i będziemy mijać owego psa, który powinien być uwiązany, ale lepiej zapamietajmy jego imię.. I znów mówił o tej górce na końcu - Wygórze.. i coś tam o wspinaniu zębami.. hm.
Już jesteśmy poza asfaltem - fajna kręta ścieżka w lesie, ślisko, inowejty trzymają się pazurami, też jedna z obaw ich dotyczy - nie biegliśmy jeszcze razem na tak długi dystans. Zaczynamy podbieg - Tuł 621 npm, potem będzie Mała Czantoria i Wielka - podzielilam sobie w myślach mapę na podbiegi i rozdzielenia szlaków - tak łatwiej liczyć dystans. Mijam kilka dziewczyn - fajnie jest biec w biegu, gdzie sa dwa dystanse, bo nerwów rywalizacyjnych dużo mniej. Gdzieś dalej w okolicach Soszowa rozdzielają się trasy. Przebiegam obok jakichś czeskich schronisko-knajp. Jest pk1 - podbijam karteluszkę, ale mam tak zgrabiałe ręce, że proszę o pomoc w wyjęciu, potem już chowam ją do kieszeni kurtki - okazuje się, że jest nieprzemakalna i się nie zniszczy. Kartka, bo kurtkę mogę wyżymać. Łyk wody, banan, czy co tam zjadłam i dalej, nie tracić czasu. Ktoś mi mówi, że jestem druga. Druga? No, ale jeszcze nic nie wiadomo, na takim dystansie wszystko możliwe. Przede mną kolejny "czarny punkt" - Barania Góra - największe wzniesienie 1220 mnpm. I 44 km  - potem już "będzie z górki" (ha! gdybym wiedziała), jeszcze jeden mocny podbieg, Wygórka i hyc - hopla do mety. Od Wielkiej Czantorii biegnę sama, wiedziałam, że tak będzie. Nie tęsknię za towarzystwem, bo nie lubię dyszenia za plecami albo dreptania za kimś, też włącza mi się wtedy instynkt stadny - i jak ludzie przede mną przechodzą do marszu na podejściach, to ja z automatu też, bo boję się, że oni pewnie lepiej oceniaja siły a ja się spalę energetycznie.. Muszę tylko zwracać  baczną uwagę na znaki szlaków. Dobiegam w pewnym momencie grupę męską, mijam i nagle okazuje się, że ich prowadzę, biegniemy wtedy asfaltem do pk2, tuz przed Baranią, więc ok, choć boję się, czy nie zacznę podbijać tempa słysząc oddechy za plecami. Jest punkt, miły pan z obsługi dzieli się ze mną gorącą wodą z własnego termosu - herbata by się bardzo przydała. Widzę, że sami się rozgrzewają jakąś małą butelczyną. Od nich się dowiaduję, że jestem pierwsza. Pierwsza?! Uzupełniam wodę i zmywam się szybko - komu w drogę, temu trampki. Zostawiam chłopaków i w górę. W głowie nucę - "slaba pleć, a jednak najsilniejsza, slaba pleć, a jednak najmocniejsza.." lala.. I tu juz mi się plącze - szlak-koryto strumyków, kręta ścieżka  przez las pełna korzeni, błota, belek, które kiedyś miały może służyć ułatwieniu przejścia, teraz raczej zagrażały życiu.Gdzieś czerwony szlak się  plącze, dwóch chłopaków zbiega z góry - pogubili się, mijam ich na tych błoto-bagnach. Gdy mam wątpliwości co do szlaku, szukam po śladach, (witajcie bohaterowie dzieciństwa Winnetou i Old Shaterhandzie) ktoś biegnie w mudclawach i widzę też odciski salomonów Krzyśka. Uciekam przed oddechami. Juz gdzies za szczytem - wiatr i deszcz hulają. Na szlaku leżą kładki z drewnianych śliskich pni - tu sposobem - jak Krzysiek nazywa - na Japoneczkę - tup, tup. krótkim krokiem, przypominaja mi się treningi po sągach drewna u mnie w lesie - przydały się jak znalazł. Co jakiś czas jakaś belka umyka spod nóg i zanurza się pod wodę - takie tam, trochę adrenalinki. Już nie dbam o suche stopy - wszędzie woda. Sporadycznie mijam turystów. Teraz wypatruję rozwidlenia - z czerwonego w lewo w zielony, org napisał na stronie, że właściciel terenu (park krajobrazowy) nie zgodził się na oznakowania, ale strzałka jest. Następne rozwidlenie - Zielony Kopiec. Potem kolejne i pk3. Tu już nie pamiętam trasy, szczerze przyznam, film się urwał. Były zbiegi i podbiegi. Solidne zmęczenie. Dialog wewnętrzny rozbudowany. Mam w plecaku mp3 z listą energetycznych kawałków ale zostawiam na sam koniec, kiedy juz naprawde będzie masakrycznie. Pamietam miłe panie w pk3, które mówią, że do nich dzwoniono i się o mnie dopytywano - no, miło, no:) Woda znów, był jeszcze izotonik, ale juz nie kombinuję z obcymi smakami na takiej trasie.Żółty szlak prowadzi do Trzech Kopców - oj, tu juz długo schodzi, tabliczka, że 2.30 godz, na szczęście więcej turystów - przy nich nie wypada iść, więc jakoś się dziwię, że to już. Potem do Orłowej - też się ciągnie bez końca. Potem wiem, że już do Ustronia zbieg i wyczekiwany mocny podbieg pod kolejką narciarską na Wielką Czantorię na czarny szlak, którym juz bieglismy i to juz prawie w domu, jeszcze tylko ta Wyrgóreczka i meta. Robi się ciepło, słońce już wyszło. Mijam po drodze ogoś schodzącego - pyta czy mam bandaż elastyczny, coś sobie zrobił, zejdzie tylko do pk3. Zbieg do Ustronia juz niefajny - bolą mięśnie brzucha i miejsca pod łukami żebrowymi, wszystko się trzęsie, łupie mnie w lewej stronie pleców, gdzieś, gdzie nerki, jeszcze cały czas nieprzyjemne parcie na pęcherz ale na pusto. Niefajnie. Zbiegającemu pokazuje się Wielka Czantoria w całej krasie - oż #&#^! No rzeczywiście Golgota.. Tu już się robi gęściej, bo dołącza trasa maratonu. kluczę za chłopakiem, który szuka drogi do punktu 4 pod Golgotą - tj. Czantorią. Po drodze kupuje colę, przez moment tez się zastanawiam nad tym. Ale zjadam pomarańcze, żurawinę, dolewam wody i resztę miodu i aby jak najmniej stać (zasada nr 2 "prędko, zanim dotrze..") Przede mną łysa ściana stoku narciarskiego z jakiegoś szutru i kamieni - 995 npm. Widzę dwie osoby mozolnie się wdrapujące w górze. Słońce grzeje. Krok za krokiem, rozbujawszy ciało podchodzę, po 20 metrach uświadamiam sobie, że nie podbiłam karteluszki, mówię to na głos i też to, że w dupie to mam. Chłopak za mną jednak radzi zejść, żeby nie zdyskwalifikowali, bo szkoda. No ma rację. Złażę, Obsługa punktu chyba widzi co jest, bo zdejmują lampion i dziewczyna podchodzi kawałek do mnie - wdzięczność. Znów w górę. Będzie mi się śniła po nocach ta góra - jak z Tolkiena i prac Syzyfa. Już nawet nie patrzyłam w górę, bo ona caly czas tam była.Tu umarłam po raz drugi.Potem się dowiedzialam, że kawałek dalej był szlak wśród drzew, też stromy, ale łatwiejszy do przejścia. Najlepsze, że  jak się  juz człowiek wdrapał pod ta stację wyciągu to się okazywało, że to wcale nie szczyt..tylko szlak prowadzi jeszcze wyżej..Tu juz sila mysli nas wnosiła. Szedł przede mna chłopak z kijami - narzekał na kolana i poodparzane stopy. Jeszcze do czarnego szlaku - on juz w dół, długi zbieg, moje przekleństwo teraz, błagam niebiosa o podejścia. Wreszcie jest Mała Czantoria - tu szlakiem żółtym, ale ktos się pomylił i przyczepił oznaczającą strzałkę odwrotnie - z kierunku, z którego przybiegamy..Sporo osób tu pobłądziło. Pamiętałam, że żółtym mamy iść, więc rzucam haslo reszcie - juz się nas tu 4 zebrała, wszyscy w szampańskich humorach.. I rzeczywiście, dalej jest juz strzałka. I zbieg..długi..W pewnym momencie myślę, że skoro nic nie działa - ani masowanie, wbijanie palców pod żebra, unoszenie rąk, oddychanie, to może się z tym bólem pogodzę, zignoruję  go. I to jakby wreszcie pomogło, bo w pewnym momencie się orientuję, ze biegnę i jakoś daję radę.Teraz szlak się kończy dla nas, trasa ma prowadzić drogą leśną do tego pagórka zwanego Wygórką i ma być oznaczona tylko strzałkami organizatora. Też nie był rozrzutny w ich pozostawieniu.. Jeden chłopak się odłącza i leci do przodu. My wolniej zanim, jeszcze chwytam powietrze. W końcu biegnę tylko z jednym. Skądś mam energię, on pewnie mnie przeklina ilekroć zaczynam truchtać po podejściu.Ale trzyma się. Spotykamy lokalnego watażkę na skuterze, zagrzewa do walki, pytamy jak daleko jeszcze - "no z 8 może będzie", miny zrzedły i klatki uniosły się jednakowym westchnięciem. Chyba żal mu sie zrobiło biednych duszyczek, bo zawrócił i mówi, że nie, moze z 5 km. Zbiegamy do Cisownicy, tu trochę strzałki sie pogubiły i odnajdujemy drogę. Kawałek asfaltem i nagle świeżo wydeptana ścieżka prowadzi w krzaki - a więc Wygóra. No rzeczywiście w tych krzakach zaczyna się górka, błotnista jak nie wiem, gliniasta, z miejsca mam dwa kilo towaru na butach. Ślisko, bardziej to przypomina surfing niż bieg. Czasem trzeba się posłużyć funkcją chwytną górnych kończyn. No męcząco, ale d..nie urywa. Coś mnie gryzie, czym się dzielę z kompanem - i to nie był kleszcz - że org mówił  o górce w kamieniołomie, a tu na razie ani widu ani słychu kamieni.. Drepczemy my dalej przechodząc przez zwalone pnie ("nie siadaj, nie wolno"), jakiś las znowu. Wąska ścieżka i..o #&$&%%, ja #*$&$, w #*$&$! Nogi i ręce się ugięły. Pionowa ściana w górę a na niej wyślizgana jakaś breja, maź, towot czy inne cholerstwo w formie ścieżki.Widzę, że wysoko jakaś pani umorusana jak nieszczęście próbuje wdrapać się na szczyt. Nie chcę za długo pozostawać w podziwie dla sadyzmu organizatora (zasada nr 2) i ruszamy na górę. No, ale jak sie wdrapało to zwykle trzeba jeszcze zbiec. Mijamy panią z maratonu - i jestem dla niej w podziwie- pani już w dojrzałym wieku, nie to co my, podrostki z fiu bździu w głowie - że ukończyła ten bieg.Bo potem jej klaskałam na mecie. Mnie już ciągnie do mety jak konia do żłobu. Kolega zostaje po drodze. Zbieg asfaltem, wiem, że jeszcze czeka mnie ta droga asfaltowa na sam Chełm, gdzieś w międzyczasie,może z Wygóry, mogliśmy podziwiać widok tej kolejnej Golgoty z bielejącym na szczycie namiotem biura zawodów jako kolejnej atrakcji z bogatego menu imprezy. Czas na doping w postaci muzyki, długo ciągnący się asfalt nigdy nie był moją dobra stroną.Po drodze tego zbiegania jakieś strzały - debilni myśliwi się bawią się w strzelanie na strzelnicy (szkoda, ze nie do siebie - mocne słowa, ale nie cierpię tej nacji). No i jest skrzyżowanie na Chełm, tu już droga prosta jak strzelił w pysk, ale  z podkręceniem strzelił, bo pnie się bezlitośnie w górę. Tak jak początkowe 500 metrów biegnę, tak potem juz mam dość. Kibiców nie ma, to co się będę wygłupiać. Tu chyba umarłam po raz trzeci, albo ta śmierć jakoś na raty zaistniała na Wygórce też. Jakaś samotna pani czeka z aparatem na kogoś znajomego, bije mi brawo, więc i raźniej na duszy. ale jak się tak wdrapuję i wdrapuję i pusto w okół, to takie wrażenie miałam, że już nikt tam na górze nie czeka. Że już maraton się skończył, wszyscy śpią, jedzą, pojechali do domu, a te nieliczne niedobitki z długiej trasy same sobie winne,że tak długo. Jeszcze zakręt - tu już się biegnie, bo ludzie patrzą i jeszcze kawalek wyżej dmuchana meta i Artur, który wymyślił  tą trasę, zawiesza mi medal. W podzięce mówię mu, że będzie się  smażył w piekle.

Post Scriptum:
Przybieglam 15 min po Krzyśku, który zajął 10 msce, ja 12 na 44 uczestników.Było ok 83-85 km, bo są rózne wersje.11 godz 55 min na nogach. Pierwszy to Maciek Więcek, który, gdy w okolicach Wygóry usłyszał za sobą pogoń, to - jak opowiadał Krzyśkowi -  "zrobił myk, myk" na górę - 10:06. Oprócz mnie jeszcze tylko jedna dziewczyna ukończyła długi dystans.
Bieg bez wypasu organizatorskiego i zadęcia, kameralny, których juz rzadkość. Ale taki, który pamięta się zawsze. To był wymagający bieg dla charakteru, dla zaciśniętych zębów, nie dla medalu, ani pierwszego miejsca. Choć, oczywiście miło je mieć;) Świetni ludzie go zorganizowali, nieśpiąc po nocach. Mam wrażenie,że jesteśmy trochę rozpuszczeni przez te "gifty", co kto daje w pakiecie, że zapominamy o rzeczy najwazniejszej - o wrażeniach, o emocjach, jakie daje moment zatracenia się w czymś, co robimy tu i teraz. I ten bieg doskonale mi o tym przypomniał. Za co jestem wdzięczna.Nawet jeśli jest to drapanie się pod Czantorię
Kolejna edycja 20 września, w innym miejscu. 2 tygodnie po B7D. Trzeba się będzie szybko zregenerować.

niedziela, 13 kwietnia 2014

Kiedy biegnę, jestem buddyjskim mnichem.

No, nie zawsze. Ale zdarza się, nie ma wtedy natłoku emocji, myśli. Uwielbiam ten stan, który pojawia się w trudnym terenie, gdzie cała uwaga skupiona jest na tym, gdzie postawię stopę. Niesamowite uczucie lekkości niesie mnie przez kamienie, porębę, albo sam las, gdzie łatwo można zaliczyć upadek zaplątując się w gałęzie bądź jeżyny.
Niestety zabrakło mi tego uczucia wczoraj w Górach Świętokrzyskich. Zaowocowało to podwójnym orłem i rozbitym kolanem. Dobrze, że niczym więcej, bo kamienie tam są ostro ciosane.
Nie byłam pewna do samego końca, czy wyprawa na trening dojdzie do skutku, bo w czwartek wieczorem zbuntowała się stopa - znienacka zaczęła boleć tak, jakbym sobie ją zbiła. Ale nie miałam takiej mozliwości, już rano czułam jakiś dyskomfort, ale zaraz minął, trening interwałowy zrobiłam, nic, cisza i spokój. a wieczorem - trudno chodzić. W piątek - to samo. Lekka panika i czarnowidztwo - googlanie - kurczę-rozcięgno-jasna-cholera-goi się diabelnie długo. Leczę się - lód, mata z kolcami, lód, mata..wyszperałam gdzies jakis Voltaren. Jechać, nie jechać. Umówiłam się przecież. Ale dziwnie boli, nie jak rozcięgno, może pęknięcie jakiejś kości, złamanie nie, bobym nie stanęła na tej nodze, może to więzadło podeszwowe??? Co z zawodami za 2 tygodnie?? W razie czego skończę trening i zaczekam w aucie na Krzyśka. Pojechałam. Nastrój minorowy. Jeszcze inne emocje niefajne się przyplątały. Generalnie, czułam się jak uwiązany przed sklepem na deszczu mokry kundel, który nie może sobie pójść, ani wejść do środka.
Wyruszyliśmy we dwójkę rano z Wwy, 2 i pół godziny i jesteśmy w Bodzentynie, ostry wjazd asfaltem pod górę i parkujemy obok drewnianej bramy z napisem Puszcza Jodłowa. Pomysł zaczerpnięty z bloga Janga, który opisał kiedyś swój wyjazd w te góry, tylko zaczynał od wsi Paprocice, dobiegł do Łysicy i zawrócił a potem niebieskim szlakiem i asfaltem do miejsca startu. Z wyborem trasy nie można tu za bardzo poszaleć, bo jest jedna. Ale w jednym byliśmy zgodni - byle nie asfalt. Ruszyliśmy od Bodzentyna, niebieskim bezpłatnym szlakiem do św.Katarzyny. Bardzo ładna trasa, nad strumykiem, przez podmokłe łąki, kładki drewniane. Zdziwiłam się widząc oznaczenie, że zajmie  nam to 3h, a byliśmy na mscu po 40 minutach. Potem w budce, u pani bileterki usłyszeliśmy, że to są oznaczenia dla grup z przewodnikiem i postojami, do św.Krzyża, gdzie zmierzaliśmy bylo 7h, dojść można w 4, a nam to chyba zajeło 1,5..Uiściwszy opłaty za bilety, ruszyliśmy w górę czerwonym szlakiem, na Łysicę. Pogoda chłodna, niebo zachmurzone, ludzi więc dużo nie było na ścieżce. Pierwszy raz w życiu byłam na słynnej Łysicy:) Oczami wyobraźni widziałam juz te czarownice na miotłach..ale zapobiegliwi postawili krzyż na kupie kamieni. Krótki postój na oddech i dalej, w dół, w Kakoninie szlak wyprowadza nas na asfalt, tak dziwnie poprowadzone, zamiast nadal skrajem lasu. Po kilku zakrętach (choć na mapie wygląda na jeden) wbiegamy znów do lasu i jego brzegiem, biegniemy dość długo, przeskakując po drodze strumyki lub przebiegając kładki. Lekki kryzys na myśl o czekającym powrocie. Stopa boli, ale staram się na nią uważać, pierwszy orzeł zaliczony, dziura w kolanie, może tez dlatego, że prawa stopa ma gorszą propriocepcję i nie czuje tak dobrze gruntu jak uszkodzona prawa.Wybiegamy z lasu i przed nami osada starosłowianska i asfaltowy podbieg na Łysą Górę i Św.Krzyż. Ale z boku pojawia się ścieżka dydaktyczna, prowadzi po normalnym terenie i wśród połamanych wichurą drzew. Drugi orzeł zaliczony, ale tym razem obeszło się bez uszkodzeń naskórka.Wamać..coś nie mój ten dzień. Na górze chłodno. Pytam się Krzyśka z nadzieją, czy chciał mi zrobić niespodziankę i schował swoją żonę w bagażniku i ona teraz na nas tu czeka z samochodem. Niestety, nadzieje płonne. Półmaraton gdzieś dawno już stuknął, teraz trzeba wrócić.. Wchodzimy jeszcze, jako posiadacze biletów na platformę widokową na gołoborze, gdzie się dowiaduję, że wał był usypany z kamieni wokół szczytu, ale dlaczego pogański?? Pamiętna swoich studiów archeologicznych i różnych teorii i hipotez pradawnych kultur, tu mi się nie bardzo chce wierzyć. Niby co czczono wałem z kamieni? Nie zastanawiam się długo, bo zimno telepie. Ruszamy w powrotną drogę. Gubimy w pewnym momencie szlak, który prowadził przez asfalt, po rzucie oka na mapę, decydujemy lecieć offroad przez las. I tu był moment, gdy psychicznie odżyłam, skacząc przez te zarośla. Kończy nam się picie w buklakach, na szczęście to sobota, a my trafiamy na szlak, przy którym jest mały sklepik na dzwonek. Nawet nie wiedziałam, że tyle wypiję. Teraz mamy więcej zbiegów. Boleśniejsze dla mnie niz płaskie i podbiegi, bo tu stopa się przetacza cała pod obciążeniem, dokłada się jeszcze ból stłuczonego kolana. W najblizszych planach uwzględniam sklep i zakup lodu do drinków i podróż stopy w worku z lodem. Ale lecimy jakby szybciej, no nie jest to wolne wybieganie.. fajnie, że trasa mało się dłuży - najbardziej ten odcinek nad brzegiem lasu i ten ostatni od św.Katarzyny. Jesteśmy wreszcie na Łysicy i tu ogien w dół. Przesadzam z tym ogniem, bo ciężki odcinek cały z ostrych kamoli, pilnując, zeby nie było do trzech razy sztuka, biegnę ostrożniej. Potem kamienne schody otoczone barierkami i znów jesteśmy pod budką, mówimy pani bileterce grzecznie do widzenia i uradowani gonimy do samochodu jak konie dorożkarskie do żłobu. Ale przecież to ma być przyjemność - więc przeplatamy ten odcinek spacerem, w tempie zadyszki co prawda. Ale, ale..albo mi stopę odjęło, albo się wyleczyła, bo nie boli, boli za to pęcherz, który się zrobił od nie najlepszych skarpetek i mokrych butów. I na duszy raźniej sie zrobiło, może właśnie to ta medytacja w ruchu przez 5 godzin, bo tyle nam zajęło 44 km tam i nazad. Choc ten ostatni odcinek się ciągnie, jak guma do żucia. Ale jest wreszcie koniec.Wątpimy, żebyśmy teraz jeszcze mieli biec kolejne 40 km ( a niedługo będzie trzeba). Szybki prysznic, obmycie ran. I jedziemy do miasteczka szukać pożywienia. Jak to bywa w małych miasteczkach, trafiamy na jakąś przaśną pizzerię, gdzie jest najpyszniejsza pizza, że warszawska się może schować i kosztuje połowę. Rzetelnie zmęczeni odjeżdżamy w siną dal. I mam ten kawałek, co chodził mi po głowie:
"A droga długa jest.."

wtorek, 8 kwietnia 2014

Zapach czeremchy i zwis ze szmaty.

Wreszcie się udało wstać o piątej rano i zrobić trening. Coś mi się zegar biologiczny przestawił i naprawde trudno mi się zerwać ze śpiewem na ustach skoro świt. Albo to niedobór energii, albo niedobór żelaza..Tak to jest jak ktoś z biegających znajomych wrzuca na fb, ze ma anemię - i panika - "a może ja też mam?", "też jestem ostatnio zmęczona" i tp. i td., podejrzenia się szerzą, strony z doradztwem - "badania dla biegaczy" przeżywają oblężenie.
Czasu brak, bo szkoła, bo praktyki trzeba odbębnić - piszę "odbębnić", bo fizykoterapia, czyli podłączanie pacjentów do prądu, traktowanie ich ultradźwiękami, krioterapią - jednego za drugim, jak na taśmie w fabryce w ogóle mnie nie pociąga. Gdybym nie poszła z własnej chęci na 1-szym roku przyglądać się pracy terapeuty manualnego, to teraz bym zwątpiła szczerze w swój wybór Fizjoterapii jako nowej drogi życiowej. Na szczęście też staram się poznawać nowe rzeczy i w ramach tego poznawania byłam na Konferencji Masażu - ach, cóż to był za masaż. Dwa dni poznawania kilku metod pracy z ciałem. To nie odtwórcze i  beznamiętne - głaskanie powierzchowne, rozcieranie, ugniatanie..bo tak mnie nauczono. Przekonałam się na własne oczy i skórze, że masaż może być Sztuką. Że to jest praca z ciałem, psychiką, emocjami. Że z tkankami można rozmawiać - jak robił to mistrz Rolfingu, że można wydobyć długo duszone emocje, od których boli kręgosłup, że masaż tajski to joga dla leniwych, że sama masażystka od ma-uri opowiadając o tym polinezyjskim masażu i jego działaniu może tak naenergetyzować słuchacza. Wyszłam zachwycona i zafascynowana. I znów poczułam, że tak, to jest to.
A dziś 16 km, z czego 12 w szybkim tempie. Więc rano.Wokół Lasu, żeby było w miarę równo. Zapach słodkiej czeremchy odurzał. Świt to pora zwierzaków - zające, dzik chrumnął z oburzeniem i szmyrgnął w las, sarny.. No i ptaki. Już mogą służyć jako budzik swoim pitu, pitu. W ogrodzie spora grupka szpaków i kosów urzęduje, a gdy przechodzę ścieżką - chowają się pod ścięte gałęzie. Też bażant wpada, dawno nie widziany. Kiedyś, jak jeszcze było tu więcej terenu a mniej domów, to pod oknem łazienki sypało im się zimą owies ze stajni. I było ich całkiem sporo.
Powinnam ten BC utrzymywać w pewnym tempie, wzięłam w tym celu telefon z endomondo, ale oczywiście nie umiem z nim współpracować - noszę go w skarpetce w kieszeni odkąd zaczął sam dzwonić do kogoś. Więc otwarcie kieszeni, wyjęcie, zsunięcie skarpetki, włączenie, odblokowanie ekranu  - wszystko w szybkim biegu - po to by sprawdzić, czy to jest to tempo. A tempo się zmienia jak chce i trudno tak precyzyjnie kontrolować. To już machnęłam ręką, schowałam i resztę na wyczucie, tylko sprawdzałam dystans.Oczywiście wyciął mi numer i sam sobie pauzę wcisnął.. Pewnie łatwiej manewrować tym czymś na ręce, cóż mam nadzieję cichą, że może kiedyś uda się w jakimś biegu wylosować zegarek z gps. Bo wydawać kilku paczek na coś, co rzadko używam nie mam zamiaru. Wolę  biegać na wyczucie, na oddech a nie pod cyferki.
"Cyfra jest rydwanem szczurów.." czytam teraz książkę Wojtka Kurtyki "Chiński Maharadża". Mimo,że o wspinaniu, to czuję ją blisko siebie:
"Tak właśnie rodzi się opętanie cyfrą. Dopada każdą szlachetną dyscyplinę: poezję, muzykę i trud naukowca. Cyfra jest podstępną alfonsicą, która w zamian za miłość naszego życia podsuwa ponętną kurwę - sławę. Ta dziwka czyni z nas wygłodzone widma pożądające jedynego ścierwa - uznania i zaszczytu. Wprawdzie ścierwo-zaszczyt karmi widmo, lecz głodu nie syci."
Czy muszę dodawać coś więcej?
Zwis ze szmaty to ćwiczenie wspinaczy - chodzi podciągnięcie się na jednej ręce na drążku z zupełnego luzu - czyli "szmaty". Nie, nie robię tego jeszcze. W ogóle ogólnorozwojówka leży u mnie i kwiczy cienkim głosem. Ale chodzi o to, że dzięki tej książce ujrzałam ludzką twarz Dżemu (to tez jest w książce) - strachów, obaw kogoś, kto naprawdę dokonał wiele. I mógłby się napuszyć, nadąć, napisać chodzącą po 50 zeta książkę o tym jak Autor zdobył tyle szczytów, a ludzi tłum kupiłby książkę pięknie wydaną, ze zdjęciami Gór i Zdobywców i stałaby na półkach przyciągając imprezową uwagę gości gospodarza i wyrabiając u nich zdanie - "o, ten to się interesuje alpinizmem, twardy gość". A tymczasem: "Wyraźniej niż kiedykolwiek zaznaczyła się wokół mnie granica mroku, którego nie byłem w stanie przejrzeć. Skrywało się w nim coś, co było częścią mnie, lecz wymykało się mojej woli i poznaniu. Co gorsza, to coś było nieobliczalne."

niedziela, 23 marca 2014

Budzik dzwoni zawsze dwa razy.

I cięzko wstać, jeszcze sobie poleżę. Tak niedzielnie, leniwie.. bezmylśnie, albo myślnie - puszczę myśli luzem, niech sobie błądzą.. Kot Felek zwinięty w kłębek na brzuchu wcale nie pomaga wstać. Ale dziś 30 km..trzeba do F jechać, po moim lesie to bym się musiała naprawdę sporo nakręcić aby wyszły te 3 godziny. No i inne wymagania terenu stawia Mazowiecki Park. A nie chcę biegać po drogach utwardzonych, nie bawi mnie to, wręcz męczy. No to zbieram się, zdążyłam na 6.50 na kolejkę, potem S1 kierunek Otwock.Wysiadam w Falenicy, dziś z mapą, zrobiłam sobie ksero, żeby nie targać całości..Ruszam spod szkoły w stronę pomnika RAF, plan jeszcze nie sprecyzowany - może szlakami wokół Aleksandrowa a może na manowce. A moze nie wracać do punktu startu.., ale nie chce mi się targać butelek z wodą do umycia w plecaku. Więc chowam je pod jałowcem. Na razie czarny, żółty szlak, i natykam się na literkę W - jak jej szukam to nie ma a jak chce biec szlakami to się pojawia i kusi. To za nią, przeplata się z innymi, ale jest ciekawsza. Wyzywa do szukania. I znowu Mienia płynąca meandrami, bobry niezłą robotę tam odwaliły, burze i wiatry też. Pnie drzew pozwalane do wody, popodmywane brzegi. Ludzi brak na szczęście, spotykam wiewiórki, dwa koty. Poprzednio dobiegłam do parkingu za Mienią i zawróciłam. Dziś szukam dalej. Szlak prowadzi na piaszczystą górkę, resztki bunkrów, znajomy widok..Tak! Znalazłam ją! Gwiazda Górskiego - góra z 5 podbiego-zbiegami. Wymagająca - górka-sucz. Wypluwałam na niej płuca z moim byłym trenerem. Opowiadał, że trener Górski przyjeżdżał tu ze swoimi Orłami na treningi i mówił "to 5 gwiazd" - brzmiało to dużo lepiej niż "to 25 podbiegów". Chciałam ją znaleźć, a że wtedy biegaliśmy bardziej na przestrzał przez las, to nie pamiętałam jak tam dotrzeć. Lecę dalej, trzymam się szlaków, piachy, sosenki, walczę z rurką od bukłaka, nie lubię z tym biegać,chlupocze, przeszkadza, zagina się. Musze się przyjrzeć bliżej firmie produkującej kamizelki na bidony. Użeram się też z mp3 - kupiłam używany, żeby mieć w razie długich wybiegań, kiedy się naprawdę nie chce, ale tu ekranika prawie nie widać i nie wiem czy działa, czy nie..denerwujące. Dlatego nie lubię gadżetów, tylko kłopot i poświęcenie uwagi. Dalej Biały Ług - rozlewisko, z wystającymi z wody białymi pniami i jasnym niebem bardzo pasuje do swojej nazwy. Zataczam koło i wracam do Zbojnej Góry, jednak przed czasem, muszę jeszcze z pół godziny dokręcić, nogi już zmęczone ale jeszcze góra - dół po zielonych stokach. I na deser do Kozaka - mus śmietankowo-malinowy, beza (nie wzięłam kanapki żadnej) i zielona herbata. Poczucie dobrze spędzonego czasu.

poniedziałek, 17 marca 2014

Koniec i początek.

To była ostatnia Falenica w tym roku. Nie wiosenna, słoneczna i ciepła, powiało wichrem, lunęło deszczem. Choć ten ostatni już na dekoracji medalowej. Było mało uczestników - bo pogoda, bo ostatni bieg z cyklu, nie liczący się już do rankingu, bo Bieg na Rondo w tym czasie. Byłam druga z kobiet, z czasem 44'35, czyli dobrze. A w ogólnym rankingu, ku zdziwieniu zobaczyłam się na 4 miejscu, a myślałam, że 5 albo 6 jestem.Trzęsąc się z zimna czekaliśmy na medale (dziękuję biegowej znajomej za ostatnie łyki herbaty) - zawsze jest warto, choć trwa to nieco długo, bo każdy wywoływany imiennie. Medale w Falenicy są ceramiczne, wypalane w piecu i szkliwione, każdego roku inny wzór, żałuję, że nie mam w kolekcji zeszłorocznego, który odwzorowywał górkę, na której biegamy. Był pomysł, żeby dokręcić jeszcze 12 km, ale..pogoda nie zachęcała. Ze Scieżki, w oczekiwaniu na medale dotrwała tylko nasza trójka - Krzysiek, Mariusz, który i tak zawsze robi więcej kilometrów, wracając i odprowadzając do mety każdego Ścieżkowicza i ja. Potem szybciutko do cukierni Kozaka na herę i ciasto.
 Teraz Golgota się usuwa w cień, pozwalając zatęsknić za sobą. Tak sobie rozmyślałam przy ostatnim biegu, że ta Falenica to jedyna w swoim rodzaju. Pierwsze okrążenie jest 'strategiczne' - jak pobiec, żeby się nie zajechać, ale i nie za wolno, drugie - 'filozoficzne' - "co ja tu robię", no i trzecie  - "ciągnę albo zdycham" - każdy podbieg jest już tym ostatnim. Koniec Falenicy to też koniec zimy i początek wiosny, sezonu - już mam wpisany jakiś bieg raz w miesiącu. Za pudło przypadł mi w udziale pakiet startowy do Krynicy - więc po raz drugi B7D, miłą niespodzianką też była nagroda za 1 msce w kategorii wiekowej i kilka kuponów do SportGuru - trzeba będzie się zaopatrzyć w jakąś lekką kurtkę wymaganą na biegach ultra, albo buty...
Teraz znów lekkie obciążenie treningowe - Szefowa niezbyt lubi takie pomysły jak bieg na 85km ("biegniesz, idziesz, robisz siku, kupę.."), ale sobie wymyśliłam Beskidy, to mam. Myślałam, że po macoszemu potraktuję, a tu na liście startowej tylko 4 kobiety..i co ja,biedny miś, mam począć? Przecież nie mogę być ostatnia..
I jeszcze postscriptum do Falenicy - czytam czasem komentarze na maratonczyk.pl po zakończonym biegu, ludzie chwalą, narzekają. Sporo gani "biegaczy", którzy idą ścieżką hamując tych biegnących. Jakoś się nie bulwersowałam do tej pory, bo widziałam,że sporo wysiłku kosztuje tych wolniejszych wdrapanie się pod górę. Ale do czasu. W sobotę potoczyłam pianę z ust, gdy już na ostatnim kółku, na podbiegu napotykam jakiegoś tatusia, z synkiem idących sobie szerokością ścieżki beztrosko - i nie byli zmęczeni, żeby to miało wpływ na myślenie.Jeszcze tatuś gromkim głosem krzyczy do jakiejś znajomej - "chodź, biegnij (sic) z nami, ja jeszcze jedno kółko biegnę!". No.On "biegnie". To był przykład typa "biegacza", którego nie cierpię na swojej drodze. Zwykle się zdarzali na asfalcie, ale widzę, że i na leśne ścieżki przywiało bezmyślność.

niedziela, 2 marca 2014

"Zielono mi...

szmaragdowo (...) jak w niedzielę (...) jak ten młody las popielatej pełen mgły.."
Dzisiejsze dwie godziny we wrzosach, mchach, po górkach i dołkach. Plan był inny. Wyprawa do Falenicy (choć ta mgła i chłód poranny bardzo kusiły, żeby nie wsiąść do kolejki i pobiegać po swojej okolicy) - jak zwykle zajmuje pół dnia - 6-7 godzin. Ale warto się przezwyciężyć, pragmatyzm zostawić w domu (przecież to tyle czasu, mogłabyś zrobić coś pożytecznego po powrocie z lokalnego treningu - no mogłabym, ale już te swoje tereny znam na pamięć i poza tym są płaskie!) i spakowawszy mały plecak ruszyć do Wwy. Potem pustawym 521 dojechać do PKP Falenica. Stamtąd już znana droga w stronę szkoły, która otwiera swe podwoje w niektóre biegowe soboty, gdy trwa cykl Biegów w Falenicy. Mijam ją i robię postój w okolicach startu biegowej trasy. Szybkie przebranie na ławeczce, cywilne ciuchy do plecaka, woda do ręki i let's go. Byłam już tu tydzień temu, odświeżyłam w mapie pamięci trasę czarnym szlakiem, zielonym, aż  do meandrującej ścieżki nad Mienią. Sporo drzew poleciało znad jej brzegów, czasem zastępują mostki, ktoś tez jeden most wybudował celowo. Mienia jak zwykle zachwyca dzikością. Dobiegłam wtedy do parkingu i rozdzielenia szlaków, nie miałam mapy ze sobą, więc wybrałam znaną drogę powrotną, ale gdzieś, już w lesie zwiodły mnie ostępy zieloności i miękkości mchów i potem juz nie wiedziałam gdzie jestem. Ale było pięknie. Zasięgnęłam języka i przez Aleksandrów wróciłam do Falenicy. Niby nie musiałam, bo cały domek na grzbiecie, ale zostawiłam przy starcie w krzakach butelkę z wodą do umycia się. Więc dziś z mapą. Miałam plan - polecieć z Mienią i za parkingiem na niebieski szlak, którym dotarłabym do punktu wyjścia. Ale oczywiście znów leśne nimfy zagrały swoją pieśń i ściągnęły mnie na manowce, za pomnikiem lotników RAF-u. Machnęłam więc ręką na plan i latałam  bez celu po tych obłędnie zielonych pagórkach, bez ścieżek i dróg. I uwielbiam to. Poznawałam okolice, częściej błądzę jak trzymam się kurczowo ścieżek nie znając lokalnych piasków, brzózek i wądołów. Falenicko-Józefowsko-Emowsko las jest przebieżny, można naprawdę zachłysnąć się tą zieloną przestrzenią. Dziś pusto było, mało ludzi, pewnie zimno nie zachęcało do spacerów. Odpoczęłam, mimo, że się spociłam. Bałam się o kolano trochę, ale ono o dziwo, nie protestowało. Ostatnie dwa tygodnie to był domowy obóz biegowy, zwiększenie ilości kilometrów i coś się wpięło w bok kolana jak usztywniona wstawka z drelichu. Też i zrost w łydce się odezwał. Tak, sport to zdrowie.. I jeszcze raz się potwierdziło, że moje ciało uwielbia bezdroża, biegało mi się o wiele lepiej niż po, wydawałoby się, łatwiejszych, udeptanych ścieżkach i drogach. Do Falenicy wróciłam po dwóch godzinach hasania, prysznic z butelki i ulubiona część  programu - herbata i deser w cukierni pana Kozaka, która wygrała tegoroczny tłusto-czwartkowy konkurs na najlepsze pączki warszawskich cukierni. Skusilam się tym razem na mus waniliowo-biszkoptowo-czekoladowy polany sosem jeżynowym. Mmm..niebo w gębie.. Do kawiarni weszli też jacyś biegacze, zaczęły się rozmowy o życiówkach na dychę, "urwaniu", "dokręceniu", garminach..dopiłam herbatę i wyszłam. Też jestem ambitna, też mnie cieszy jakiś czas, ale..chyba już chcę innego biegania. Takiego, gdzie najważniejsza "pogoda rozśpiewana, na chmurze bal do rana, gada woda i sitowie.."

niedziela, 16 lutego 2014

Falenica No.4 i Dożynki

Połowa lutego, przedostatnia Falenica, Lekki mrozek i słońce. Początek ferii, więc na trasie spore przerzedzenie. Trochę śniegu/lodu, zmrożonego piachu i błotka. Wiosna wisi w powietrzu. Zwykle gorączka przedstartowa opanowuje mnie od samego rana, tym razem.. siedzę w aucie i trawię. Łakomstwo wzięło górę nad nieśmiałym rozsądkiem i wciągnęłam na śniadanie 1 i 3/4 omleta z domowej roboty dżemem z czarnej porzeczki. I kawę z mlekiem. Zamiast postnej self serve owsianki na wodzie. Niestety mam syndrom schroniskowego psa - jak karmią to najlepiej smakuje i trzeba się napchać;) No więc dojeżdżamy do miasta na F, a ja nadal trawię. Zostało 40 min do startu, widać już część krwi dopłynęła do mózgu, bo się zaczęłam denerwować i wreszcie wyturlałam z samochodu. Jedno okrążenie w formie rozgrzewki i obejrzenia trasy, kilka odcinków dla przewentylowania i ruszamy. Znów przepuszczam stado z boku, wkrótce doganiam dziewczynę, która stała w 1szej linii. Jest w miarę dobrze. Byłam ciekawa jak na start wpłynie zeszłotygodniowa 15tka i tydzień treningowy, w którym Szefowa raczej nie uznała za stosowne uwzględnić leżenia na brzuchu. Dobrze mi się podbiega, na zbiegam trzymam brzuch w szachu, żeby mi nie wywinął numeru jak na Wilczym Groniu, ale pewnie te podbiegi za krótkie abym się mogła przekonać. Staram się trzymać tempo i nie wymiękać psychicznie pod tytułem - "o jezu, jeszcze dwa kółka", pierwsze mija dość szybko. Gość mi zabiega drogę włażąc pod nogi, więc warczę na niego - kurczę, jak się wyprzedza to z rozumem. Ciągnę do przodu uciekając w wyobraźni przed Wojtkiem, który ostatnio mnie wyprzedził, nie wiem gdzie jest i czy się uda. Trzymam tempo, więc zmęczenie się pojawia, nawet dreszcze lekkie. Na ostatnim kółku mija mnie Krzysiek i coś mówi, zrozumiałam, że gdzieś blisko jest Wojtek i ma chrapkę, więc przebieram nogami, zastanawiając się które kroki z tyłu to jego. Gdzieś tam lekkie kłucie w brzuchu, ale nie było zemsty omletu. Ostatni podbieg "po schodkach", zakręt i długa w dół, mylą mi się te podbiegi, więc nigdy nie jestem stuprocentowo pewna, czy ten zbieg to ostatni, czy jeszcze nie. Jest meta. Pamiętam o stoperze i naciskam guzik, ale oczywiście mylę je i po krótkiej przerwie nabija dalej, wiem, że mam 44 z czymś. No nieźle, takie czasy to dwa lata temu na asfalcie osiągałam. Miło, kolega mi dziękuje, że się mnie trzymał. To jest najfajniejsze w tych lokalnych biegach - spotykamy znajome twarze, ściskamy sobie ręce, gratulujemy, pytamy jak było i cieszymy się z czyjejś życiówki, albo przejmujemy niepowodzeniem. Panuje nastrój życzliwości, takie święto falenickie. Nie wiem która  jestem, ale to  już mnie mało interesuje, jest sporo dziewczyn szybszych. Skupiam się na zrobieniu dobrej roboty, nie wymięknięciu i odwaleniu, tylko mocnej pracy. I z dzisiejszej jestem bardzo zadowolona z siebie. No i Wojtek mnie nie dogonił:))
No a później.. Dożynki. Krzysiek rzucił mi wcześniej hasło, jak psu kość, że ma w dzisiejszym planie 32 km, czy mam ochotę z nim dokręcić te 20km. Zachęcająca  propozycja, nazajutrz miałam 15, ale wolałam 20 w Falenicy, niż te 15 w moim Lesie, który znam na pamięć i na wyrywki. Ciekawa czym się to skończy zamieniłam miejscami koszulkę z bluzą, żeby suchsze było przy ciele i ruszamy. Krzysiek dopinając plecak z bukłakiem - "no to 6 pętelek" - wryło mnie w ziemię - "co????  Ty chcesz biegać po tych podbiegach???" - "no tak.." - WYKLUCZONE! Nie jestem jakimś chomikiem, mowy nie ma!" - wizja następnych 6 okrążeń Golgoty była ponad moje siły - "biegniemy za literką W". Z poprzednich treningowych bytności w tych okolicach pamiętałam dość mało czytelny szlak oznaczony czerwoną literką W i strzałką na malutkim białym polu. Ciągnie się i ciągnie, gdzieś tam rozdwaja raz i drugi. Dobiegamy do pomnika lotników i potem już szlak zgubiłam, więc biegamy po okolicy, pomnik odwiedzając co najmniej trzykrotnie. Szybko przestaje być nam do śmiechu, kolejne górki dają w d.., lód i kałuże nie polepszają.Godzinka minęła szybko, ale jeszcze jedna do zrobienia, plączemy się jak pijane zające, żeby się za daleko nie oddalić, bo " przecież zaraz kończymy". Zostaje nam jeszcze 4km, gdy już jesteśmy po stronie Golgoty, oboje mamy serdecznie dość. Wypłynął temat na głos - ale jednak dokręcamy, ostatnie 900 m, ostatnie 120 to już przy samochodzie, ufff... Wyrzuty sumienia z odpuszczonego treningu są straszne i choć nie był mój, to te ostatnie 4km potraktowałam "dla charakteru" - to,co mi wpajał mój były trener, ganiając mnie od bramy do bramy w Łazienkach z dotknięciem do prętów - dla charakteru.
Post scriptum - najlepsze, że jeszcze wyszedł nam BNP, a nie wolne wybieganie..

niedziela, 9 lutego 2014

Gdzie wilcy gonią...

za owcami, a chłopaki za babami, a dziewczyny za zamęściem, a złodzieje to za szczęściem.. Piosenka Osieckiej towarzyszyła mi w głowie podczas podróży w Beskid Żywiecki. 8 lutego w Rajczy odbył się bieg Wilcze Gronie na 15km.  Drugi z kolei, tylko ten pierwszy miał entourage z śniegu i mrozu, pary z ust i brnięcia rządkiem w wąskiej ścieżce. Wczoraj wiosna, słońce, lód i błoto. Nocleg w szkole, dwa kroki od startu i cztery od mety. Dzięki obecności setera cała klasa VII dla nas trzech ( i psa). Łazienki, prysznice - koedukacyjne, ale cóż, po biegu było wszystko jedno, nawzajem pożyczaliśmy sobie  mydło przez zasłonki.
Start w sobotę o 11, trochę późno, można się było zdążyć nadenerwować, ale biorąc pod uwagę, że większość uczestników z okolic, to słuszna pora. Okazało się, że bieg to jedna z atrakcji Rajdu Chlopskiego organizowanego w Rajczy w ten weekend. Docelowo ów rajd miał się  odbywać na nartach.. Przez okno w szkole obserwowałam jak dzieci się zbierają z różnych szkół okolicznych, przebierają i w pochodach ruszają na miejsce startu. Tam już i górale żywieccy, orkiestra strażacka, góralki na górskich konikach. Rozgrzewka na skwerku obok amfiteatru. Przechodzą jakieś nobliwe rajczańskie panie, uściskiem dłoni i uśmiechami życzą  powodzenia. Już  pamiętałam z jakiegoś biegu, że lokalesi tych terenów są sympatyczni, uśmiechają się w sklepach, rozmieniają pieniądze w małym sklepiku w sobotę o 7ej rano bez problemu.. Start na asfalcie, przeszkadzają zaparkowane auta, strzał z pistoletu odziedziczonego po Janosiku przyprawia połowę z nas o palpitację. Pierwsze 2 km asfaltem przez miasto, sporo mieszkańców wyszło z domów i okrzykami i brawami zagrzewa do walki - "dojecie chopy", "a  co z dziołchami?" pyta jakiś ciekawski biegacz za moimi plecami. Już nie dosłyszałam odpowiedzi. Orokami stukam o nawierzchnię, jak pazurami. Mijamy zakręt ze strażakami i wreszcie jest - dłuugi podbieg, ze 4 km.Asfalt sie kończy i zamienia w szlak. Pełna obaw "ciupam" pod górę, ale idzie zadziwiająco dobrze, siły są. Po pewnym czasie pojawia się lód pośrodku szlaku, ludzie przede mną  próbujący po nim wbiec, bez kolców, szybko mijają mnie zjeżdżając w dół, na bele cym, ale  przede wszystkim na brzuchu. Reszta mądrze próbuje bokami podążać w górę, ja mniej mądrze, ale widząc, ze kolce trzymają się mocno, lecę środkiem. Mijam rządki biegaczy po obu stronach. Gdzieś w niewielkiej oddali widzę Ewę zwykle liderkę, myślę, ze niemożliwe, coś się jej musiało stać, to nie jej miejsce. Potem okazało się, że zgubiła słuchawki i musiała po nie wrócić ale zajęła 2 msce. Słońce świeci, robi się gorąco. Dobrze mi się leci, męcząco, ale bez przesady i pojawia się zbieg. Mój ulubiony - zdążyłam pomyśleć, lecąc pierwsze kroki w dół, gdy nagle..coś mi się wbija w żebra z prawej strony i tłumi oddech. Jestem świeżo po obejrzeniu Trylogii, więc w panice rozglądam się w koło w poszukiwaniu Orków, bądź Elfów i ich zabłąkanych strzał. Oczywiście jestem gdzie jestem, w Beskidach, na ukochanym zbiegu, wiatr wyciska łzy a ja nie mogę oddychać. Jakiś cholerny skurcz, nie wiem czego - przepony, mięśni brzucha, międzyżebrowych, wątroby, powięzi, wszystkiego razem - wbija się sztyletem w bok. Próbuję oddychać głęboko, szeroko, nosem, ustami, oczami.. nic. A zbieg też parę kilometrów trwa. Klnę na Guru-Terapeutę, który kiedyś mi pracował na przeponie, szukam winnego, dobrze, że go nie było na trasie bobym udusiła. Pod koniec zbiegu mija mnie parę dziewczyn. A ja rzężę. Jasna cholera..! Wreszcie drugi podbieg. Lód zamienił się w błoto. Może, gdy flaki mi się przestaną trząść to przejdzie. Gdzieś w pewnym momencie znika. Kojarzę jakieś widoki, ale generalnie jest dość szybko i krótko. Gdzieś na zmianę się wyprzedzamy z Niebieska Koszulką, trochę morale upadły i plączą mi się kolo kolan, nawet schylam się po czyjeś zgubione okulary, żeby je donieść na metę. W pewnym momencie, ok 12 km mija mnie Magda. O nie! Morale szybko się wdrapują na swoje miejsce i zaczynam ją gonić. Ostatni podbieg - Compel i potem krótki, ostry zbieg do mety. Mijam Niebieską, w rynnie pełnej śliskich kamieni mijam Czarną i jak strzała wypuszczona z łuku Legolasa gnam na łeb i szyję po stoku narciarskim do mety. Nie myśląc jak się zatrzymam.. Koniec końców 7 msce, 1.35. Nieźle, ale ciekawe jakby było bez skurczu:) Na mecie wymiana chipa na medal, jedzonko, herbata. Zapomniałabym - po drodze był też wodopój. W szkole można jeszcze jedną noc spędzić. Trochę krótki ten bieg, szybko się przeleciało, chciałabym wrócić tu, gdy będzie śnieg. Ale już mi się podoba idea Chudego Wawrzyńca, który odbywa się w tych okolicach..
Potem pyszna pizza i w niedzielne rano pociąg przed 7-mą zabiera mnie z małej stacyjki w Rajczy. Świt wydobywa zarysy gór. Jeszcze nie odjechałam a już tęsknię. Gdzieś w tyle czaszki puka mi pomysł na trzy dni w Beskidach - 3 dni zawodów..
A to świetne zdjęcie obecnego na trasie Piotra Dymusa:


niedziela, 2 lutego 2014

"Zawsze wybieraj najtrudniejszą drogę. Tam nie ma konkurencji." Ch. de Gaulle

Coś w tym jest. Najbardziej lubię biegi, gdzie trudno, najtrudniej. I daję sobie z nimi radę całkiem dobrze - Wygasłe Wulkany, Katorżnik, Komandos.. Pokonywanie siebie, barierę po barierze, niemożliwe staje się mozliwym. Dziś w ramach wychodzenia poza strefę komfortu trafiłam na morsowanie w Pruszkowie. Nawet nie wiedziałam, ze na dalekim Żbikowie jest taki ładny park ze stawem. Zaproszenie na wspólne taplanie się w lodowatej wodzie dostałam dawno, ale zawsze jakoś - nie po drodze. No i obawy spore, wszak zimno mi często, obniżyła mi się tolerancja na zimno, nie wiem, czy to kwestia diety, zawartości tkanki tłuszczowej,  czy przedostatnia zima z ponad -20 stopniami i brakiem ogrzewania mnie pokonała. Więc, gdy dostałam smsa, że kolega jedzie na morsowanie i czy jestem zainteresowana, zdecydowałam się podjąć wyzwanie, ale im bliżej niedzieli, tym większe obawy. Uczucie zimna, takiego w środku najbardziej, jest dość obrzydliwe. Ale pomyślałam - klin klinem. Dojechaliśmy na miejsce, pod altanką ponad 20 osób rozgrzewających się w ubraniach jeszcze, jakieś psy latające z pluszakami, ogólnie nastrój piknikowy. Patrzymy z Krzyśkiem niepewni na siebie i na innych, bylismy prawiczkami w tym towarzystwie. Ktoś zaczął się rozbierać, już wchodzą do wody, doszłam do wniosku, że na tarczy nie wrócę, trzeba szybko wejść zanim zrobi się zimno stojąc. Ktoś ostrzega "nowych", żeby rąk nie zanurzać. Większość w neoprenowych skarpetach, rękawiczkach, czapkach. My w klapkach, ślizgamy się po śniegu. Wejście do kolan daje radę, coraz niżej juz inaczej, łapię krótki szybki oddech, ktos mi mówi - oddychaj, łatwo powiedzieć jak oddechu brakuje. Zanurzyłam się po pachy i wylazłam, stopy straciły czucie, reszta nawet ok. Przebieranie trudne, teraz rozumiem, czemu nie zanurzać rąk - biorąc pod uwagę nieczucie stóp, z rękami byłoby to samo. Patrzę, a Krzysiek jeszcze siedzi. Potem po przebraniu zaczęło go strasznie telepać. Aż wylewał herbatę z kubka. A mi dobrze, przebrałam się w ciuchy do biegania bo miałam nieśmiały zamiar zrobić wybieganie wracając, na rozgrzewkę. I tak też uczyniłam, z Pruszkowa, przez rzeczkę, pola i las - tak dobrze juz mi się dawno nie biegło. Miał rację jeden z morsów, mówiąc, że taka kąpiel daje kopa, lepszego niż kawa. Mialam porownanie z dniem wczorajszym, gdy byłam sztywna jak z kija zdjęta, a to tylko 8 km. Teraz 2 godz i musiałam jeszcze dokręcać, bo za szybko bym wróciła. Po 20 minutach stopy się rozgrzały i aż parzyły. I w ogóle nie było mi zimno ani przez chwilę, nawet po treningu. Jestem zachwycona. Klin spełnił zadanie. Szkoda, że nie mam takiego stawu na co dzień pod domem. Bylam niedawno w saunie, ale bez porównania. Ciepło rozleniwia a zimno hartuje, daje kopa energii. Rozumiem, dlaczego Skłodowska nie paliła w swojej izdebce i trzymała stopy w miednicy z zimną wodą.

środa, 15 stycznia 2014

Sesja, Zakopane, Falenica, Zima, Strach, Ciało...

Chyba nie będę pisać tylko o bieganiu, wchodziłabym tu z rzadka, bo po co pisać - dziś przebieglam 12 km  przebieżkami, w tempie..Nawet nie wiem jakim, bo nie mierzę.
Od początku - S jak sesja, wczoraj niby głupi teścik z masażu leczniczego- zaliczyły tylko 3 osoby i to ledwo.Szczęściem byłam wśród. Nie dla mnie taka forma - czytania pytań i odpowiedzi do wyboru z 30sekundowych slajdów..nie ma czasu i spokoju na skupienie, zawsze wolałam papier, nawet jeśli mialby to być jednakowy czas. Z jak zdenerwowanie. Albo powinnam napisać ambicja..perfekcja..bo chcę ( a tam chcę..MUSZĘ) zdać jak najlepiej. A się nie da. Pomijam dbanie o stypendium. To takie wewnętrzne coś, co mi tez czasem w bieganiu przeszkadza, wywołuje niepotrzebne napięcie w ciele, spina, usztywnia. Jest dużo do  opanowania, z jednej strony się denerwuję na szkolnictwo, ze tyle do zaliczenia, że  co za glupi pomysł wrzucania egzaminów w 1-1,5 tygodnia, jak można by spokojnie przez caly rok, po cholerę komu ta sesja, zeby chociaż z zajęć zwolnili w tym czasie, żeby mieć czas się przygotować..Z drugiej - nie cierpię musu, im jestem mniej młoda, tym bardziej wywołuje to we mnie opór, więc wynajduję inne rzeczy, które akurat teraz muszę zrobić zamiast siedzieć na tyłku nad notatkami.I potem panika. Zresztą, niby studia fizjoterapii, maja uczyć dbania o zdrowie, a po 7 godzin trzymają mnie w ławce, kręgosłup protestuje, a tu jeszcze po powrocie do domu, też pozycja siedząca do nauki.Grr.
Z jak Zakopane. Wyrwalam się na 4 dni, choć podróż wliczając, to 2 dni.. Dolina Strążyska, dolina Białego..droga pod Reglami. Tylko tyle zdążyłam. Biedna G, która nieopatrznie zgodziła się ze mną pojechać, zgoniona jak pies. Bo przecież ja nie mogę spokojnie chodzić, tylko w tempie 2 zakresu. Wymijam ludzi, bo w górach nie cierpię tłumu jeszcze bardziej. I tu ciągiem skojarzeń -  F jak Falenica, trzecie podejście. Ciut gorzej 44.58, w dodatku Wojtek z własnej Ścieżki mnie wyprzedził przed ostatnim zbiegiem. Spisek koszulkowy - dali mi klubową koszulkę przed startem, łechcząc moja próżność słowami, ze liderka przecież nie może biegać w jakiejś innej. Założyłam, no i wypatrzył mnie i przegonił. Dwumetrowego chłopa swoimi krótkimi nóżkami już nie byłam w stanie dogonić.Co do tłumu..no nigdy nie lubiłam. To przepychanie, trącanie łokciami przed startem, żeby tylko zająć najlepsza pozycję i tuz po starcie - zdeptaliby w pędzie. Zapisałam się na cały cykl z myślą o dobrym treningu, bo takim jest dla mnie start w zawodach. I ambicję odwieszę na hak. I tak czasowo jest bardzo dobrze.A im mniej jestem spięta tym potem lepsze rezultaty.
Z jak zima za oknem. Nie poradzisz, już było tak fajnie wiosennie.. Teraz rower w kąt i z plecakiem po zakupy trzeba zacząć biegać. Nie lubię zimy, bo nie łatwo ogrzać stary, duży dom. I obniżyła mi się bardzo tolerancja na zimno.Starość?
S jak..obecny stale. W różnych sytuacjach - i tych szkolnych, i pracowo-przyszłościowych, między ludzkich. Wpływa na C jak ciało. Interesuje mnie ten temat emocji zawieszonych w ciele - jak człowiek wygląda, to wyćwiczone oko dużo powie o jego psychice.
"Ciało - poza tym, że sobie jest niezależnym bytem - jest też dokładnie takie, jak je nosisz. Jeśli nosisz je naturalnie - ono jest naturalne. Jeżeli nosisz je nienaturalnie ono jest nienaturalne. Jeżeli nosisz je cicho - ono jest ciche. Jeżeli nosisz je hałaśliwie - ono jest hałaśliwe. Jeżeli nosisz je przystojnie - ono jest przystojne. Jeżeli nosisz je nieprzystojnie - ono jest nieprzystojne. Jeżeli nosisz je miękko, łagodnie, powiewnie - ono jest miękkie, łagodne, powiewne. Jeżeli nosisz je hardo, twardo, gwałtownie, brutalnie - ono jest harde, twarde, gwałtowne, brutalne. I to wszystkim bliźnim naszym udziela się. Zaobserwuj to. U siebie i u drugich." 
Edward Stachura
I fascynuje jak dotyk wpływa przez ciało na psychikę.Bardziej niż podwieszanie w UGUL-u, które za godzinę będę zaliczać.. 'Sznurkoterapia' jak mawia jeden z naszych wykładowców. W wywiadzie z amerykańskim terapeutą, uzdrowicielem manualnym usłyszałam, że technika masażu jest mniej ważna, ważniejsza jest kochająca obecność, to w jaki sposób dotykasz, traktujesz te tkanki. Nawet obce, nie osoby najbliższej. Zainteresowanie a nie przedmiotowość. Uczymy się o badaniu podmiotowym i przedmiotowym Pacjenta. Ale nie o uważności.