poniedziałek, 7 lipca 2014

Choćby skały...Supermaraton Gór Stołowych czyli 50 km.

 Wiedziałam, że po 3 wodopoju przy Pasterce będzie ciężko. 28 kilometr. Tu wlaśnie Herzog przedłużył trasę. Niby nic. Niby tylko 4 km, ale w pionie. Bo ładne widoki, wodospad i w ogóle.., ledwo ten wodospad zauważyłam, kolega biegnący przede mną rzucił - "o, podziwiaj wodospad, organizator dlatego nam przedłuzył trasę" Tak, najpierw mam zbieg, zakręt i dawaj z powrotem pod górę po skałach, kamiennych schodkach i korzeniach. Zaiste mam co podziwiać. Potem już znajomo - długi podbieg drogą na Błędne Skały. W zeszłym roku psychika mi tam mocno siadła, pomijając uszkodzoną stopę, lazłam wtedy i myślałam, że nigdy się ta droga nie skończy. Teraz sobie postawiłam cel - przebiegnę cholerę, choćby skały.., tylko nie dać się pokonać monotonii długiej płaskiej drogi.
Pasterka. Gdzieś na końcu Polski schowana w trawach i omszałych głazach. Znów nocleg pod namiotem, choć miałam ofertę od nowo poznanych znajomych, z którymi przyjechałam, noclegu z nimi na Szczelińcu. Wahałam się czy nie lepszy komfort łózka, dachu i z mety blisko pod prysznic..,  ale jednak trawy zwyciężyły, choć do Pasterki ze Szczelińca trzeba jeszcze zleźć. Pole namiotowe puste, ustawiam namiot daleko, na samej górze i ...deja vu, wracam i drugi namiot stoi pół metra ode mnie. No co jest z tymi ludźmi?? Odszpilkowuję i przesuwam swój, żeby mieć większą przestrzeń życiową. Potem i tak inne się gromadzą koło mnie. Następnym razem, to rozbiję się w tych trawach nieskoszonych za schroniskiem. O ile będzie ten następny. Trochę mnie odstrasza tłum, który tu przyjeżdża. Choć łatwo o transport jak pól Warszawy jedzie na MGS..ale jednak..za dużo. Albo ta ja już dziczeję. Start w sobotę o 10, prorokowany upał, wybieram się tylko z bidonem, po drodze 5 wodopojów, dam radę. Wieczorem mam ochotę udusić jakiegoś bębnoluba, który sobie teraz koncert wymyślił, z pola namiotowego go wyprosili, ale z drogi tez słychać jakby stał nad głową. Budzę się o 5 rano, dużo czekania, czytam magazyn Góry a tam artykuł o wewnętrznej motywacyjnej modlitwie wspinaczy, czyli - choćby skały.. to przejdę. A ja przebiegnę. Czas na rozgrzewkę, lekko, bo ciepło i owszem, a wczoraj zrobiłam krótkie rozbieganie przypominając sobie mały fragment trasy. I to mnie uspokoiło. Byle  w biegu być, nie myśleć. To trudna trasa - początek szybki bo praktycznie z górki, asfalt i znów lekko z górki, nogi same niosą, warto też zacząć szybciej, bo potem, na czeskiej stronie, te  pierwsze 20 km jest trudne technicznie: skakanie, przeciskanie się, zjeżdżanie, lawirowanie i robią się zatory. Nic mnie tak nie wkurza jak dreptanie w miejscu i czekanie w kolejce.Więc teraz lecę z górki i mijam. Spotykam Artura, twórcę B160 - biorąc miarę na jego doświadczenie, zaczynam się obawiać, czy za szybko nie lecę. Zaczyna się podchodzenie, zwalniam do jego tempa, nie podbiegam, jeszcze zdążę. I zaczynają się labirynty - to jest najfajniejsze jak nogi się dobrze trzymają a ty skaczesz, hulasz po tych skałach i korzeniach, uważając na zęby i turystów. Mijamy się z jedną dziewczyną, raz ona z przodu, raz ja.Wreszcie znika mi z oczu po drugim wodopoju. Kawałek asfaltu - po nim najtrudniej się biegnie. Znów skały. Zaraz Pasterka i po niej cięższy kawałek chleba. Coś mam pecha z tym MGS, rok temu więzadełko w stopie poszło, teraz..matka natura sobie przypomniała o comiesięcznej daninie, cholera-żesz-jasna, teraz?? Być kobietą, być kobietą, psiamać. Jest schronisko, wyskakuję do swojego namiotu tracąc kilka cennych minut i wracam na trasę. Droga przez trawy i w dół. Teraz czeka nas owe podziwianie widoczków. Przepona z lekkim na szczęście opóźnieniem, ale sie odzywa, każdy krok w dół nie jest przyjemnością, do tego dołącza się łupanie w krzyżu i kłucie w brzuchu. Doganiam Artura, mówi, że dobrze, że za nim nie biegłam, bo się ugotował, rzeczywiście mijam go. Bidon suchy, nabieram wody z liśćmi z potoku. Teraz ta wspinaczka pod górę, ktoś się pyta czy to ostatni taki podbieg - o nie..mówię, nie ostatni.. Za któryms punktem ktoś mi mówi, ze jestem 6. Super! Dawaj, utrzymaj to. Ustalila się nas grupka niewielka, komuś towarzyszą cykliści, jeden wykonuje takie dwa salta na skałach, że aż mu mówię, że rozumiem, że chce nas zabawić, ale na litość..nie chcę tracic czasu czekając na goprowców. Podbieg pod Błędne ciupię równo, nie ma zadnego chodzenia. Mijam ludzi,którzy siadają, stają zrezygnowani. Teraz grzbiet, i tu mi tchu braknie, a raczej siły. Dużo skał, trzeba znów uważac na nogi, a moje juz nie bardzo mnie słuchają, wyrypuję się raz za plecami pary turystów. Wzdrygają się nerwowo i słyszę, że jakby co, to maja plaster.  Więc tu kiepsko z siłą, kolana i kostki najbardziej czuję. Brzuch nie pomaga. Przede mna widzę na kamieniach krople krwi a za zakrętem jakiegoś biegacza opatrują, porządnie rozcięta ręka. Na tym długim Lisim Grzbiecie turyści kibicują,to miłe.Jeszcze tylko zbieg krótki, 2 km asfaltu w Karlowie i już, upragnione 600 schodków na Szczeliniec. Asfalt tez biegiem, wolnym, bo wolnym, ale biegiem, rok temu lazłam. I wdrapuję się na schodki, mijam schodzącą Ewę - "dawaj" krzyczy, to dodaje siły, napisy kredą motywujące - "run","go". Ostatnie metry, omal nie wpadam w wąskim skalnym przejściu na dziewczynę robiącą sobie zdjęcie. I jest - meta! Uff. Medal, piwo - upijam dwa łyki, nie mogę więcej, wcinam arbuzy i pomarańcze. Krótki odpoczynek, byle się jednak nie zasiedzieć, bo muszę zleźć w dół szlakiem. Jeszcze potem się miotam - prysznic, po makaron do Szczelinki (tu akurat się kucharze Szczelinki nie popisali), nogi bolą ostro. O tym, że na pewno 6 msce, dowiaduję się od Artura już na dekoracji i nawet załapuję się na nagradzane "drugie" podium. W trakcie biegu myślałam - na cholerę mi to, czy nie lepiej biegać krótkie pod górę, nazajutrz można normalnie chodzić.. Albo szybkie dyszki - tez fajnie i szybko do siebie dochodzę, a tu.. Myślałam też - 6te, to dobre miejsce! Gdy emocje opadły.. długie biegi nie są już aż tak wstrętne..a to 6te miejsce..no dobre, ale..mogło być lepiej..  Ot. Co bieganie robi z człowieka.