poniedziałek, 21 listopada 2016

"Tramwajem jadę na wojnę..." (Lao Che) czyli B160 Piekło Czantorii

Po pierwszym kółku myślałam, że zejdę: "Przecież, do cholery, nie jestem fizycznie na to przygotowana. Tu trzeba 3 miesięcy siłowych przygotowań w górach. W górach! A nie podbiegi na asfaltowej Agrykoli czy króciutkiej Kazurce" na płaskim Mazowszu."
"Stupid girl,stupid girls" Pink

"W kieszeni strach, orzełek i tytoń w bibule.." LaoChe
To była druga edycja Piekła Czantorii, a pierwsza ze startem o północy. Bałam się tego biegania po nocy, jak diabła. Zdecydowanie lepiej funkcjonuję za dnia niż po zmroku, Przyjechaliśmy 3 godziny przed startem, z naszej trójki tylko ja startowałam na dystansie ultra, kolega Krzysiek zrobił to w zeszłym roku a w tym zadeklarował 1 kółko, czyli 21 km. Mamy wspólną wizję robienia głupich rzeczy, więc lekko mnie to zaniepokoiło ("czyżby tak ta trasa dawała w d..?"). Przyjechała z nami również Kamila, pochopnie ulegając namowom Krzyśka na wybranie sobie Beskidzkiej 160 jako pierwszego górskiego maratonu. Byłam ciekawa czy ich znajomość po tym przetrwa.. Każdy dystans startował o innej godzinie, by limit skumulował się do jednej i tej samej godziny i orgowie nie musieli kwitnąć na górze, gdzie była meta, do późnego wieczora. Krzysiek, jako, że sam startował o 9, został naszym nadwornym kierowcą, mnie podrzucił na godzinę zero, Kamilę na 5 rano.

"I wyszedłeś, jasny synku z czarną broń w noc, i poczułeś jak się jeży w dźwięku minut - zło.." LaoChe
Przy tej porze startu nie bardzo wiedziałam co, jak i kiedy zjeść. Pogoda również była znakiem zapytania, to, że na dole było ciepło,  nie świadczyło, że na górze będzie tak samo, zwłaszcza, że Artur organizator dzień wcześniej wrzucał zdjęcia z ośnieżonymi świerkami..
Budząc się z krótkiej drzemki przed startem miałam szczerą ochotę odwrócić się na drugi bok i machnąć ręką na latanie po górach po ciemku.
"Wszak wszyscyśmy tutaj wiarą dusz.." LaoChe

Start znad dolnej stacji Kolei Linowej Czantoria, 100 metrów po płaskim i sru, w górę stoku, pierwszy podbieg. Spotkanie znajomych z poprzednich edycji utuliło niepokój. Zebrała się nas nawet spora grupa na ten dystans, drogę  klimatycznie oświetlały dwa płonące pnie. Swiatła czołówek w pewnym momencie skręcają w prawo, w dół. Zbieg iście beskidzki - kamienie, błoto i wszystko przykryte bukowymi liśćmi. Zdrowy rozsądek mówi: "Wolniej! Nie widzisz po czym lecisz." Ale, z biegiem kilometrów, widzę i czuję,że ta ciemność mi nie przeszkadza, owszem Petzl świeci pod nogi, ale z oszczędności na średnim trybie i nie widzę wyraźnie tego, co mam pod stopami, natomiast wcale mi to nie przeszkadza, biegnę na czucie i wiarę. To tak jak na autostradzie - lecisz 180km/h i możesz tylko wierzyć, że samochód, który mijasz, albo, który Cię mija, nie zrobi nic głupiego. Nie masz pewności żadnej, jedziesz na wiarę. Więc daję w dół i ufam, że kamienie nie zrobią nic głupiego.
"I say a little prayer..." Diana King

"Kiedy w ciemnej sieni sam tu siedzę..." Grabaż
Planowałam pobiec spokojnie dwa okrążenia po ciemku, jako rozgrzewkę  porównywałam sobie wynik kolegi z zeszłego roku, któremu to zajęło ponad 11 godz, fakt,że warun wtedy był dużo gorszy. A Krzych się spieszył jeszcze, żeby zdążyć na ostatnią kolejkę i nie turlać się z góry. Teraz prognozy co prawda straszyły ulewnym deszczem w sobotę nad ranem, lecz się nie ziściły. Błoto było, owszem, ale nie wyrywało z butów. Fajnie się zbiegało w jednym miejscu, gdzie kamieni było mało, a błoto było przykryte warstwą liści, zapadałam się wtedy po kostki w miękką kołderkę. Tylko gdzieniegdzie mokrą.
Dłużący się trzeci podbieg jak flaki z olejem, początkowo asfaltem, za 2 kilometry zamienia się w wyrypę w górę po błocie.
W ciemności nie ogarniasz całości, widzisz tylko szczegóły: szlaban, obok którego przeskakujesz po śliskich korzeniach, zbieg po płytach, pośrodku miękki fragment, nie trzeba walić podeszwami po twardym, błyszczące oczy w krzakach.
Wreszcie Poniwiec, tym razem wolo mają punkt żywieniowy pod dachem z ogrzewaniem, przez okno widzę full serwis: pomarańcze, ciacha, suszone owoce. Łapię ćwiartkę pomarańczy i idę na stok, wody mam jeszcze trochę w bukłaku, do następnego PŻ przy starcie wystarczy. Mozolna wędrówka pod górę stoku, w stronę światła na górze wyciągu. Dalej nadal w górę, choć łagodniej, błoto wciąga, trzeba znaleźć twardszy grunt w trawie. Słupki graniczne i schronisko czeskie, gdzieniegdzie jeszcze brudne łachy śniegu. Jeszcze jedna górka, z ostrym podejściem wąską ścieżyną przez las bukowy - potem, za dnia zobaczę jak ładnie wygląda zbocze z szarymi kreskami pni i żółto - pomarańczowym tłem liści w dole. Na górze dodający otuchy wolontariusz kieruje nas od razu w dół - to ostatni zbieg na kółku. Dość stromy, początkowo stokiem, potem szeroką szutrówką.
Tak, mam kryzys. Czuję, że fizycznie to jestem cienki Bolek. Zmęczenie nóg to jedno, ale też wydolność jakby siadła. No, ale jak to zejść, jeszcze nie umieram. Ale drugi i trzeci raz taki wp..ol?? Tu już głowa się buntuje. Może to kwestia nocy? Patrzę na zegar na starcie - 3 godz, no nic dziwnego, plan był na 3.30, a nie gnanie na złamanie karku, beknę za to. Siłą rozpędu wchodzę na drugie okrążenie.
"Jest już za późno, nie jest za późno.. wojna to będzie straszna, bo czas nas będzie chciał zniszczyć, lecz nam się uda zachwycić go.." Leniwiec
Już przez większość czasu jestem sama, spadło mi tempo, więc ktoś mnie mija, jeszcze ja kogoś mijam. Byle do Poniwca. Czas się dłuży, choć teraz, jak myślę, to mi te nocne okrążenia minęły jak z bicza. Silniejsze porywy wiatru hamują moje chęci zdjęcia kurtki i podkasania spodni. W świetle czołówki zaczyna coś pruszyć. W głowie dialog: teraz na przetrwanie.
"Darling, you got to let me know, should I stay, or should I go?" The Clash
Trasa świetnie oznaczona, taśmy fluo na drzewach, szerokie banery ze strzałkami przy zmianie kierunku, można lecieć jak koń dorożkarski. Zupełnie jak nie Beskidzka..., gdzie te rozstaje, na których grupowo się zastanawialiśmy czy w prawo czy w lewo i co Artur miał na myśli?
"Cudownie jest, powietrze jest, dwie ręce mam, dwie nogi mam. Nadchodzi noc i zimno z nią, mam ręce dwie, obejmę się, utulę się ukryję się we własną sierść Daleko świt, nie widać nic,dwie nogi mam, dojdziemy tam, szczekają psy, fruwają mgły, niech pani śpi.
To nic, to nic, dopóki sił, będę szedł, będę biegł, nie dam się." Leniwiec
Zasysam dno bukłaka, PŻ przy starcie był nieco poniżej trasy i nie chciałam już z niej schodzić, wiec nie uzupełniłam wody. Na szczęście znów zbieg i dobry, stary Poniwiec. Woda, czekolada, w garść rodzynki z żurawiną i kofola! Uwielbiam ten czeski wynalazek. Czysty cukier z bąbelkami. I znów pod górę, w stronę światła. Mija mnie, w pewnym momencie, raźno wbiegając chłopak i rzuca, że gratuluje, z grzeczności odpowiadam, że wzajemnie. Na co się dowiaduję, że on tylko treningowo tu i kibicująco, że nie jest jeszcze  gotowy, by przebiec ten dystans. No, morale na pokład!
Obawy przed 3 okrążeniem staram się chować po kieszeniach jak opakowania po żelu. Skupiam się na tym co widzę w świetle czołówki, skanuję ciało - czuję bolesne bardziej miejsca, jakieś upierdliwie głośne, przeciążone więzadełko w stopie od krzywego stąpnięcia na zbiegu. Znów wpadam w miękką kołderkę błota i liści, już trochę rozmemłaną setka nóg.
"Postaram się nie zmrużyć oka, gdy przyjadą do mnie moje myśli. Rozkulbaczę konie, zaproszę je za próg, zapytam - jak droga? Należycie do mnie, czy do mojego we mnie wroga? Jadą, braciszkowie moje, jadą, czarne kowboje. Trochę się ich boję." LaoChe
Jeszcze jedno, tylko jedno kółko. Zbieg do startu już bardziej bolesny, obite stopy dają się we znaki. Rzut oka na zegar, no tak, dłużej mi zajęło. Jest około wpół do 7 rano, świat szarzeje. Czołówka już niepotrzebna. Pierwsze podejście witam jako ostatnie. Głowa włącza tryb :"już szybko do mety", staram się mocno, energicznie podchodzić. Jestem już sama na trasie, każde podejście, każdy zbieg jest tym ostatnim. Jem i przezornie zostawiam żel na podejście do mety, które w zeszłym roku odcięło mi prąd. Dosłownie. Zbiegałam pełna werwy, wpadłam na podejście i po kilku krokach czujniki piszczą "low battery!". Słaniając się krok za krokiem wdrapywałam z lękiem, że zaraz się sturlam w dół.
"Nam jedna szarża - do nieba wzwyż.." LaoChe
Mijam jeszcze kilku chłopaków z dystansu ultra, mnie mija zwycięzca maratonu, z zazdrością patrzę jak energicznie podchodzi alpejskim krokiem i staram się go naśladować. To już przedostatnie podejście. Za dnia widzę, że szczyt tego podejścia to - tu ukłony dla perwersji organizatorów - niecałe 200 metrów dalej jest budynek stacji kolejki, gdzie jest meta. Taki rzut berecikiem. A ty w dół za rogiem, by mozolnie się piąć do niej przez pionowe 1400m. Nad Tobą zjeżdżają już szczęśliwcy z góry, a Ty kujesz tu swój charakter. Początkowa stromość zamienia się w jeszcze większą stromość. Aby na górze łapać się trawek. Ale to nie koniec, bo gdy dopełzasz horyzontu, za nim jest jeszcze kawałek stoku do pokonania.
"I tu zęby mamy wilcze, a czapki na bakier.." LaoChe
I jest meta, rzucasz się na szyję organizatorowi, bo tchu Ci po tym verticalu brakuje a nogi się uginają. W nagrodę piwo i pączek, zjazd kolejką. Na dolnej stacji czeka jedzenie.
Pytają czy to najtrudniejszy bieg w Beskidach - myślę, że na tę chwilę dla mnie tak. Zeszmaci, sponiewiera, sięgniesz do dna swojej duszy zagarniając szlam. I wrócisz tu za rok.
Bałam się biegania w nocy, a teraz już wiem, że mi się ono podoba. Jest wtedy zupełnie inaczej niż za dnia, inny klimat, szczegóły, na które nie zwrócisz uwagi w świetle dnia. Jakieś wyciszenie. Rozpoznajesz zawodników po układach odblaskowych elementów na ciuchach i plecakach, każdy jest biegającą choinką. I nie czułam zupełnie upływającego czasu.

niedziela, 21 sierpnia 2016

Monte Kazura czyli ekstremum na blokowisku.

"Bo ze mną można tylko pójść na blokowisko, i zapomnieć wszystko.."

Żar się leje z nieba, stok od południowej strony przypomina rozgrzaną do czerwoności patelnię, o której na piecu  zapomniał kucharz. Powietrze stoi i poruszanie się w nim może przypominać wejście w puchowych ciuchach do sauny. Nieliczni kibice z zapałem adekwatnym do panujących warunków atmosferycznych dopingują wycieńczonych zawodników.
 Monte Kazura to góra do tej pory niewiele poznana, odbyła się na nią tylko jedna wyprawa w ramach Pierwszej Polskiej Zimowej Ekspedycji zdobywania Korony Warszawy. Grupa śmiałków uzbrojona zimą w czekany, sprzęt lawinowy, wytyczyła drogę granią, wchodząc po kolei na wszystkie trzy szczyty tego arcytrudnego masywu.


W krótkich miesiącach letnich pojawia się okno pogodowe, w którym można zorganizować ekstremalny bieg górski dookoła Monte Kazury z pokonywaniem zabójczych przewyższeń, a nawet, przy sprzyjających warunkach, zdobywaniu "na lekko" jej dziewiczych szczytów. Dziewiczych, gdyż ta formacja jest jedyną w swoim rodzaju - zmienia się jej budowa geologiczna z roku na rok, a nawet z miesiąca na miesiąc -  tam gdzie wytyczono przejście wśród seraków, za chwilę może pojawić się szczelina. Dlatego też Monte Kazura należy do jednych z najbardziej niebezpiecznych wzniesień w paśmie Ursynowa, a nawet całej Warszawy.

Ostatnia edycja była zaiste zabójcza dla chcących wziąć w niej udział najlepszych z najlepszych biegaczy górskich w całej metropolii. Tak, podkreślmy, to - tylko elita jest w stanie się przygotować mentalnie i fizycznie do tego wyzwania. Treningi zaczynają się miesiące wcześniej, a zbieranie sprzętu i doświadczeń odbywa się na wyprawach w tak łagodne polskie góry jak Tatry. Powstał w okolicy nawet specjalistyczny sklep z ekwipunkiem górskim dedykowanym właśnie zdobywaniu Kazury.

Wreszcie  nadchodzą te wyjątkowe dni w roku, na które wszyscy czekają - tylko raz w miesiącu jest możliwe zorganizowanie takiego wydarzenia na skalę ogólnopolską, poprzedzone długotrwałym ślęczeniem nad mapami i przewidywaniem pogody. A warunki potrafią być surowe, a nawet - nie bójmy się tego słowa, oddającego grozę sytuacji - zabójcze.

Tegoroczna, przedostatnia edycja to była walka o życie na stokach Monte Kazury. Słońce cały żar kierowało na w pocie czoła wyrwane naturze, oznaczone rachitycznymi chorągiewkami, ścieżki, na których trup się mógł ścielić gęsto. Kierownictwo w base campie u podnóża góry z niepokojem i rosnącym przerażeniem obserwowało zmagania zawodników. Wysłano nawet z butlami pomocy kilku najmocniejszych lokalnych szerpów, którzy jednak osiągnąwszy pierwszy szczyt, pozostali tam, racząc się ową pomocą, bezsilni by wrócić lub iść dalej.

Suche jak pieprz i strome jak schody po imprezie, podejścia na nagich stokach szarpały płuca, karko- i nogo-łomne zbiegi katowały mięśnie, a nieliczne płaskie odcinki były za krótkie by można było dojść z samym sobą do ładu i porozumienia.

Kończący wyścig zdobywcy, którym udało się bezpiecznie powrócić z wysokości, wpadali wycieńczeni w ramiona oczekujących rodzin. Organizatorzy z czułością zajmowali się ich cuceniem i przywracaniem do życia zaopatrując w wodę i uzupełniając niezbędne składniki odżywcze w postaci szybko przyswajalnych ciastek i marchewek.

Cóż nam zgotuje ta nieprzewidywalna góra za miesiąc? Ile nieszczęsnych dusz pozostanie z nią na zawsze?







Wielka Mała Rycerzowa

W Rajczy niebo zasnute chmurami, w nocy nieźle lało. Poprawiając stopery w uszach i chowając głowę w śpiwór przed rozbłysłym światłem jarzeniówek, cieszę się w głębi ducha, że nie musze wstać o tej 3ej rano i iść na start z resztą uczestników Chudego Wawrzyńca. To drugi Chudy, nie biegnięty lecz pracujący. Choć, tym razem pojawiła się gwiazdka na niebie - narodziła się Mała Rycerzowa - 20km z małym haczykiem i 930 m. przewyższenia, w sam raz na poranne przelecenie się po górach i powrót do pracy.
Profil na mapce jasny i klarowny, jednak już wiem z autopsji, że orgowie Chudego pozostawiają nutkę niepewności i tajemnicy co do rzeczywistej ilości pagórków po drodze, więc podchodzę do obrazka z lekką dozą nieufności. Co się potem sprawdzi. 
Dzień wcześniej Ania Celińska opowiada o tejże trasie, staram się słuchać jednym uchem  i rzucać drugim okiem w ferworze handlowania koszulkami, bidonami, żelami i butami na stoisku. Więc jest zwalone drzewo - tam ostry zakręt; na szczyt Muńcoła, jako ostatniej górki prowadzi kilka hopków i zawsze się wydaje, że właśnie ten to szczyt, a tu wyłania się kolejny; no i końcówka do mety - najeżony kamieniami wąski zbieg na koniec - mmm, sam miód. Po drodze gospodarstwo i pies - ponoć nie gryzie. Meta w Ujsołach, czyli tam, gdzie prowadzą wszystkie drogi Chudego. Zwykle atmosfera piknikowa, nad potokiem, gdzie koi się i chłodzi rozgrzane ciała i umysły, tym razem ściana deszczu i mgły.
Startujemy z Rajczy, spod amfiteatru, ostatnie błogosławieństwo na drogę i ostrzeżenie przed końcowym zbiegiem od Kshyśka i ruszamy asfaltem. Połowa trasy to praktycznie podbieg, dość biegalny, aż do Małej Rycerzowej, gdzie trasa łączy się z końcówką 50tki Chudego. Po drodze widoki przejaśnienia przechodzą jak sen złoty, zaczyna siąpić, potem lać, a potem - już ci wszystko jedno z której strony dostaniesz wodą. Kałuże na cały szlak, błoto maluje tatuaże na łydkach, Mała Rycerzowa we mgle, zaskakujemy znienacka zmoknięty lotny punkt kontrolny, który wręcza nam kolorowe opaski na nadgarstek i pokazuje palcem, gdzie lecieć przez łąkę. Tu w pewnym momencie brak pewności, bo droga w trawach się rozwidla i gdzies po prawej migają biegacze, jednak my lecimy prosto, za chwilę się schodzimy z trasą 50 km. Mały zbieg - gęba mi się śmieje, wskakuję w wodę, błoto pryska na wszystkie strony, czuję się jak dzieciak puszczony samopas po burzy. Mijam z impetem biegaczy z dłuższej trasy - jest mi ich trochę żal, bo mokrzy i uchetani i wcale nie podzielają mojej radości.Większość maszeruje, trochę to wygląda jak resztki rozbitej armii wracające z pola bitwy. Jeszcze Muńcuł, wyczekuję obiecanego trudnego, karkołomnego zbiegu jak żaba wody, w tych warunkach to musi być super przeżycie. Szczyty się mnożą, już nie wiem, gdzie jestem, około 16km ma być Muńcuł..czy on taki będzie wyraźny? Zaczyna się zbieg i widzę tabliczkę - 4km do mety, no to już, teraz rura w dół. Szlak zamienia sie w wąską ścieżkę, rzeczywiście im niżej, tym więcej kamieni i korzeni, mokre habazie, w które, według Ksh miałeś wpadać kadłubem, mnie trafiają dokładnie w pysk. Ale nic to, jest fajnie, na szczęście moje szczęśliwe pluski są słyszalne długo przede mną i gdy dobiegam jakiegoś zbłąkanego wędrowca, ten bez proszenia robi miejsce na ścieżce. Karkołomny zbieg się kończy, jeszcze chwil kilka asfaltem skręt na uczęszczaną jezdnię, tu trzeba być czujnym, bo sobota, dzień targowy i samochodów bez liku. Skręt w tartak, ostatnie błoto, jeśli ktoś się uchował z czystymi łydkami i jesteśmy w domu, czyli na mostku i mecie. Deszcz siąpi, wszyscy chowają sie pod dachem amfiteatru pijąc gorącą herbatę, piwo i arbuz tym razem nie są tym najbardziej wyczekiwanym towarem, Prysznic on my mind - marzenia o gorącym szybko w szkole zostają rozwiane. I zaraz znów do roboty. Lekki telep i chwila polegiwania na leżaczku - dekoracja pod dachem, pucharowy kufel zaraz napełniam. Herbatą. Naprawdę współczuję zawodnikom z długiej trasy...


Leśniara

Ziuuu...nogi same lecą, a spod nóg lecą kamienie. Zatracam się w pędzie w dół. Mijam grupkę turystów, ludzi mało, jestem za chwilę sama na tym zbiegu, omijam większe kamienie.. Sama?? Zaraz, coś tu nie gra... Przecież niedaleko za mną ktoś biegł na górze, niemożliwe żebym się tak odsadziła. Nikogo nie doganiam, nikt, mnie nie dogania. Czuję pod skórą, że coś jest nie halo. Niepokoi brak taśm od dłuższego czasu i - co najważniejsze - brak zrytej ziemi bieżnikami butów. Zwykle wypatruję wtedy odcisków znanych mi odcisków inowejtów. A tu nic. Jeszcze myślę: może tam wyżej było to rozejście tras półmaratonu i w dół leciał tylko maraton, a w nim startowało mniej zawodników i dlatego nikogo nie widzę. Może lecieć w dół? Sklęłam się, że nie poszłam na odprawę i nie przyjrzałam dokładniej mapie biegu. Jednak intuicja każe mi zawrócić i wściekła wspinam się pod górę, na Malinowską Skałę. Mijam znów turystów i staram się zachować twarz p.t. "tak miało być". I rzeczywiscie, widzę za krzakami pomykających biegaczy wzdłuż grzbietu, widzę ile osób mnie minęło i lecę w dół, z drugiej strony grzbietu, wściekła jak szerszeń.
Zbieg nie jest łatwy, jak większość trasy letniej edycji Maratonu Górskiego "Leśnik" - ze startu od razu, bez zmiłowania, wysłano nas na Skrzyczne, trudność podejścia wizualizował zgięty w pół ludzik na profilu trasy. Potem lekkie w mgle wytchnienie - Małe Skrzyczne i w dół na bij zabij pod wyciągiem, jeśli miałeś miejsce w butach, to palce stóp pod wpływem pochylenia szybko je wypełniły a czwórki zaczeły kwiczeć cienkim głosem. Na dole łyk wody i wio pod górę z drugiej strony wyciągu - tu jednak pojawił się problem w niejasnym oznaczeniu trasy i zaskoczona, podchodząc, ustępuję miejsca ludziom zbiegającym z góry, a ścieżka jest ledwo, ledwo wydeptana w trawie. Gdzies po drodze mijam Anię Celińską i dowiaduję się, że chyba jestem pierwsza z dziewvczyn, suuper. Od razu skrzydła rosną, ale się mityguję, ze do końca jeszcze długa droga. Trasę oceniam zbiegami i podbiegami, teraz w dół, do Malinowskiej Skały, długi zbieg. Tu właśnie błądzę, wiszą jakieś taśmy, nie przyglądam się kolorom i lecę tam, gdzie nie trzeba, bo nogi niosą. Prawidłowa trasa już prowadzi mnie do długiego asfaltu, widzę gdzies w oddali dziewczynę przede mną, dobiegamy wreszcie do punktu przy strumieniu na ok. 20km. Tu się rozdziela trasa półmaratonu, Kamil Klich pomaga uzupełnić wodę i mówi, że trzy dziewczyny przede mną, a jedna tuż tuż. Widzę, przeprawia się ostrożnie przez strumień, macham nogą na suchość w butach i przelatuję obok przez wodę, adrenalina niesie. Znów podejście. Druga część maratonu, to ciut mniejsze przewyższenia, ale już z doświadczenia wiem, że te skromnie wyglądające  "bździdełka" na zmęczeniu, pod koniec długiego dystansu, potrafią porządnie zeszmacić i odebrać resztkę kołaczącej się w Tobie chęci do życia (vide Chudy Wawrzyniec). Magurka Radziechowska to jagody i dłużąca sie droga, lekko w górę i lekko w dół, czekam zbiegu jak żaba wody. Trasę wytyczono przednią - najeżone kamieniami zbiegi wymuszają modny ostatnio mindfullness, nie warto bujać w obłokach, bo za chwilę leżysz jak długi, a twarz, wiadomo, ważna rzecz. Gdzieś na tym gołym grzbiecie dopada nas burza, włoski jeżą mi się na karku, gdy niebo rozcina błyskawica a grom wali gdzieś nieopodal, nogi szybciej przebierają. Szlakiem już płyną strumienie, jest fajnie, fajnie, czuję się jak dzieciak wypuszczony w deszcz na dwór. Znów jestem na prowadzeniu, więc motywacja niesie. Na zbiegu do potoku spotykam Karolinę Krawczyk z aparatem, daleko zawędrowała, żeby zrobić fajne zdjęcia. Mijam ten sam punkt z wodopojem i daktylami, chłopaki tym razem schowali się pod dach, przez strumień już wszyscy przelatujemy mokrzy, teraz już nie ma nic znaczenia. Została jeszcze jedna większa górka - Hala Jaśkowa i potem " bździdełka" i do mety - motywuję siebie. Podejście syte pod Jaśkową, z błotem ślizgającym się pod stopami jeszcze fajniejsze. Dobre buty tu podstawa. Dziwie się, ile jeszcze siły mam, podchodzę mocno, ciągnąc z największych mięśni - pośladków, zbiegam w miarę szybko. Orgowie dali nam tu fajną, wąską ścieżkę wijąca się strużką między drzewami po zboczu. I zaraz strome drapanie się pod górę, tu już widzę jak odbiera siły kolejnym zawodnikom. Ale najgorsze, jak dla mnie to ostatnie kilka kilometrów ciągnącej się jak flaki z olejem, nudnej, szutrowej trasy, którą na trzeźwo dałoby sie wbiec od początku do końca, lecz na zmęczeniu, głowy przede wszystkim, jest trudno i dopiero ostatni zbieg daje siły, słychac już metę. Gdzieś na zakręcie dopinguje Kshysiek, gęba mi się śmieje, widzę na zegarze, że niewiele brakuje do 7 godzin, więc gnam te ostatnie metry i udaje się zamknąć w czasie.
Leśnik to jeden z najfajniejszych biegów, w których brałam udział, Trudna rzeczywiście trasa i duża satysfakcja z jej ukończenia. Bieg kameralny, bez zadęcia i wypasionego pakietu. Fajni ludzie organizują. Jedyne, do czego można się przyczepić, to wpadki przy znakowaniu trasy, czasem taśmy i strzałki ze spreju były niewidoczne, słyszałam, że więcej osób się pogubiło. Ale przygoda to przygoda, już się cieszę na edycję jesienną.