niedziela, 13 kwietnia 2014

Kiedy biegnę, jestem buddyjskim mnichem.

No, nie zawsze. Ale zdarza się, nie ma wtedy natłoku emocji, myśli. Uwielbiam ten stan, który pojawia się w trudnym terenie, gdzie cała uwaga skupiona jest na tym, gdzie postawię stopę. Niesamowite uczucie lekkości niesie mnie przez kamienie, porębę, albo sam las, gdzie łatwo można zaliczyć upadek zaplątując się w gałęzie bądź jeżyny.
Niestety zabrakło mi tego uczucia wczoraj w Górach Świętokrzyskich. Zaowocowało to podwójnym orłem i rozbitym kolanem. Dobrze, że niczym więcej, bo kamienie tam są ostro ciosane.
Nie byłam pewna do samego końca, czy wyprawa na trening dojdzie do skutku, bo w czwartek wieczorem zbuntowała się stopa - znienacka zaczęła boleć tak, jakbym sobie ją zbiła. Ale nie miałam takiej mozliwości, już rano czułam jakiś dyskomfort, ale zaraz minął, trening interwałowy zrobiłam, nic, cisza i spokój. a wieczorem - trudno chodzić. W piątek - to samo. Lekka panika i czarnowidztwo - googlanie - kurczę-rozcięgno-jasna-cholera-goi się diabelnie długo. Leczę się - lód, mata z kolcami, lód, mata..wyszperałam gdzies jakis Voltaren. Jechać, nie jechać. Umówiłam się przecież. Ale dziwnie boli, nie jak rozcięgno, może pęknięcie jakiejś kości, złamanie nie, bobym nie stanęła na tej nodze, może to więzadło podeszwowe??? Co z zawodami za 2 tygodnie?? W razie czego skończę trening i zaczekam w aucie na Krzyśka. Pojechałam. Nastrój minorowy. Jeszcze inne emocje niefajne się przyplątały. Generalnie, czułam się jak uwiązany przed sklepem na deszczu mokry kundel, który nie może sobie pójść, ani wejść do środka.
Wyruszyliśmy we dwójkę rano z Wwy, 2 i pół godziny i jesteśmy w Bodzentynie, ostry wjazd asfaltem pod górę i parkujemy obok drewnianej bramy z napisem Puszcza Jodłowa. Pomysł zaczerpnięty z bloga Janga, który opisał kiedyś swój wyjazd w te góry, tylko zaczynał od wsi Paprocice, dobiegł do Łysicy i zawrócił a potem niebieskim szlakiem i asfaltem do miejsca startu. Z wyborem trasy nie można tu za bardzo poszaleć, bo jest jedna. Ale w jednym byliśmy zgodni - byle nie asfalt. Ruszyliśmy od Bodzentyna, niebieskim bezpłatnym szlakiem do św.Katarzyny. Bardzo ładna trasa, nad strumykiem, przez podmokłe łąki, kładki drewniane. Zdziwiłam się widząc oznaczenie, że zajmie  nam to 3h, a byliśmy na mscu po 40 minutach. Potem w budce, u pani bileterki usłyszeliśmy, że to są oznaczenia dla grup z przewodnikiem i postojami, do św.Krzyża, gdzie zmierzaliśmy bylo 7h, dojść można w 4, a nam to chyba zajeło 1,5..Uiściwszy opłaty za bilety, ruszyliśmy w górę czerwonym szlakiem, na Łysicę. Pogoda chłodna, niebo zachmurzone, ludzi więc dużo nie było na ścieżce. Pierwszy raz w życiu byłam na słynnej Łysicy:) Oczami wyobraźni widziałam juz te czarownice na miotłach..ale zapobiegliwi postawili krzyż na kupie kamieni. Krótki postój na oddech i dalej, w dół, w Kakoninie szlak wyprowadza nas na asfalt, tak dziwnie poprowadzone, zamiast nadal skrajem lasu. Po kilku zakrętach (choć na mapie wygląda na jeden) wbiegamy znów do lasu i jego brzegiem, biegniemy dość długo, przeskakując po drodze strumyki lub przebiegając kładki. Lekki kryzys na myśl o czekającym powrocie. Stopa boli, ale staram się na nią uważać, pierwszy orzeł zaliczony, dziura w kolanie, może tez dlatego, że prawa stopa ma gorszą propriocepcję i nie czuje tak dobrze gruntu jak uszkodzona prawa.Wybiegamy z lasu i przed nami osada starosłowianska i asfaltowy podbieg na Łysą Górę i Św.Krzyż. Ale z boku pojawia się ścieżka dydaktyczna, prowadzi po normalnym terenie i wśród połamanych wichurą drzew. Drugi orzeł zaliczony, ale tym razem obeszło się bez uszkodzeń naskórka.Wamać..coś nie mój ten dzień. Na górze chłodno. Pytam się Krzyśka z nadzieją, czy chciał mi zrobić niespodziankę i schował swoją żonę w bagażniku i ona teraz na nas tu czeka z samochodem. Niestety, nadzieje płonne. Półmaraton gdzieś dawno już stuknął, teraz trzeba wrócić.. Wchodzimy jeszcze, jako posiadacze biletów na platformę widokową na gołoborze, gdzie się dowiaduję, że wał był usypany z kamieni wokół szczytu, ale dlaczego pogański?? Pamiętna swoich studiów archeologicznych i różnych teorii i hipotez pradawnych kultur, tu mi się nie bardzo chce wierzyć. Niby co czczono wałem z kamieni? Nie zastanawiam się długo, bo zimno telepie. Ruszamy w powrotną drogę. Gubimy w pewnym momencie szlak, który prowadził przez asfalt, po rzucie oka na mapę, decydujemy lecieć offroad przez las. I tu był moment, gdy psychicznie odżyłam, skacząc przez te zarośla. Kończy nam się picie w buklakach, na szczęście to sobota, a my trafiamy na szlak, przy którym jest mały sklepik na dzwonek. Nawet nie wiedziałam, że tyle wypiję. Teraz mamy więcej zbiegów. Boleśniejsze dla mnie niz płaskie i podbiegi, bo tu stopa się przetacza cała pod obciążeniem, dokłada się jeszcze ból stłuczonego kolana. W najblizszych planach uwzględniam sklep i zakup lodu do drinków i podróż stopy w worku z lodem. Ale lecimy jakby szybciej, no nie jest to wolne wybieganie.. fajnie, że trasa mało się dłuży - najbardziej ten odcinek nad brzegiem lasu i ten ostatni od św.Katarzyny. Jesteśmy wreszcie na Łysicy i tu ogien w dół. Przesadzam z tym ogniem, bo ciężki odcinek cały z ostrych kamoli, pilnując, zeby nie było do trzech razy sztuka, biegnę ostrożniej. Potem kamienne schody otoczone barierkami i znów jesteśmy pod budką, mówimy pani bileterce grzecznie do widzenia i uradowani gonimy do samochodu jak konie dorożkarskie do żłobu. Ale przecież to ma być przyjemność - więc przeplatamy ten odcinek spacerem, w tempie zadyszki co prawda. Ale, ale..albo mi stopę odjęło, albo się wyleczyła, bo nie boli, boli za to pęcherz, który się zrobił od nie najlepszych skarpetek i mokrych butów. I na duszy raźniej sie zrobiło, może właśnie to ta medytacja w ruchu przez 5 godzin, bo tyle nam zajęło 44 km tam i nazad. Choc ten ostatni odcinek się ciągnie, jak guma do żucia. Ale jest wreszcie koniec.Wątpimy, żebyśmy teraz jeszcze mieli biec kolejne 40 km ( a niedługo będzie trzeba). Szybki prysznic, obmycie ran. I jedziemy do miasteczka szukać pożywienia. Jak to bywa w małych miasteczkach, trafiamy na jakąś przaśną pizzerię, gdzie jest najpyszniejsza pizza, że warszawska się może schować i kosztuje połowę. Rzetelnie zmęczeni odjeżdżamy w siną dal. I mam ten kawałek, co chodził mi po głowie:
"A droga długa jest.."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz