niedziela, 9 lutego 2014

Gdzie wilcy gonią...

za owcami, a chłopaki za babami, a dziewczyny za zamęściem, a złodzieje to za szczęściem.. Piosenka Osieckiej towarzyszyła mi w głowie podczas podróży w Beskid Żywiecki. 8 lutego w Rajczy odbył się bieg Wilcze Gronie na 15km.  Drugi z kolei, tylko ten pierwszy miał entourage z śniegu i mrozu, pary z ust i brnięcia rządkiem w wąskiej ścieżce. Wczoraj wiosna, słońce, lód i błoto. Nocleg w szkole, dwa kroki od startu i cztery od mety. Dzięki obecności setera cała klasa VII dla nas trzech ( i psa). Łazienki, prysznice - koedukacyjne, ale cóż, po biegu było wszystko jedno, nawzajem pożyczaliśmy sobie  mydło przez zasłonki.
Start w sobotę o 11, trochę późno, można się było zdążyć nadenerwować, ale biorąc pod uwagę, że większość uczestników z okolic, to słuszna pora. Okazało się, że bieg to jedna z atrakcji Rajdu Chlopskiego organizowanego w Rajczy w ten weekend. Docelowo ów rajd miał się  odbywać na nartach.. Przez okno w szkole obserwowałam jak dzieci się zbierają z różnych szkół okolicznych, przebierają i w pochodach ruszają na miejsce startu. Tam już i górale żywieccy, orkiestra strażacka, góralki na górskich konikach. Rozgrzewka na skwerku obok amfiteatru. Przechodzą jakieś nobliwe rajczańskie panie, uściskiem dłoni i uśmiechami życzą  powodzenia. Już  pamiętałam z jakiegoś biegu, że lokalesi tych terenów są sympatyczni, uśmiechają się w sklepach, rozmieniają pieniądze w małym sklepiku w sobotę o 7ej rano bez problemu.. Start na asfalcie, przeszkadzają zaparkowane auta, strzał z pistoletu odziedziczonego po Janosiku przyprawia połowę z nas o palpitację. Pierwsze 2 km asfaltem przez miasto, sporo mieszkańców wyszło z domów i okrzykami i brawami zagrzewa do walki - "dojecie chopy", "a  co z dziołchami?" pyta jakiś ciekawski biegacz za moimi plecami. Już nie dosłyszałam odpowiedzi. Orokami stukam o nawierzchnię, jak pazurami. Mijamy zakręt ze strażakami i wreszcie jest - dłuugi podbieg, ze 4 km.Asfalt sie kończy i zamienia w szlak. Pełna obaw "ciupam" pod górę, ale idzie zadziwiająco dobrze, siły są. Po pewnym czasie pojawia się lód pośrodku szlaku, ludzie przede mną  próbujący po nim wbiec, bez kolców, szybko mijają mnie zjeżdżając w dół, na bele cym, ale  przede wszystkim na brzuchu. Reszta mądrze próbuje bokami podążać w górę, ja mniej mądrze, ale widząc, ze kolce trzymają się mocno, lecę środkiem. Mijam rządki biegaczy po obu stronach. Gdzieś w niewielkiej oddali widzę Ewę zwykle liderkę, myślę, ze niemożliwe, coś się jej musiało stać, to nie jej miejsce. Potem okazało się, że zgubiła słuchawki i musiała po nie wrócić ale zajęła 2 msce. Słońce świeci, robi się gorąco. Dobrze mi się leci, męcząco, ale bez przesady i pojawia się zbieg. Mój ulubiony - zdążyłam pomyśleć, lecąc pierwsze kroki w dół, gdy nagle..coś mi się wbija w żebra z prawej strony i tłumi oddech. Jestem świeżo po obejrzeniu Trylogii, więc w panice rozglądam się w koło w poszukiwaniu Orków, bądź Elfów i ich zabłąkanych strzał. Oczywiście jestem gdzie jestem, w Beskidach, na ukochanym zbiegu, wiatr wyciska łzy a ja nie mogę oddychać. Jakiś cholerny skurcz, nie wiem czego - przepony, mięśni brzucha, międzyżebrowych, wątroby, powięzi, wszystkiego razem - wbija się sztyletem w bok. Próbuję oddychać głęboko, szeroko, nosem, ustami, oczami.. nic. A zbieg też parę kilometrów trwa. Klnę na Guru-Terapeutę, który kiedyś mi pracował na przeponie, szukam winnego, dobrze, że go nie było na trasie bobym udusiła. Pod koniec zbiegu mija mnie parę dziewczyn. A ja rzężę. Jasna cholera..! Wreszcie drugi podbieg. Lód zamienił się w błoto. Może, gdy flaki mi się przestaną trząść to przejdzie. Gdzieś w pewnym momencie znika. Kojarzę jakieś widoki, ale generalnie jest dość szybko i krótko. Gdzieś na zmianę się wyprzedzamy z Niebieska Koszulką, trochę morale upadły i plączą mi się kolo kolan, nawet schylam się po czyjeś zgubione okulary, żeby je donieść na metę. W pewnym momencie, ok 12 km mija mnie Magda. O nie! Morale szybko się wdrapują na swoje miejsce i zaczynam ją gonić. Ostatni podbieg - Compel i potem krótki, ostry zbieg do mety. Mijam Niebieską, w rynnie pełnej śliskich kamieni mijam Czarną i jak strzała wypuszczona z łuku Legolasa gnam na łeb i szyję po stoku narciarskim do mety. Nie myśląc jak się zatrzymam.. Koniec końców 7 msce, 1.35. Nieźle, ale ciekawe jakby było bez skurczu:) Na mecie wymiana chipa na medal, jedzonko, herbata. Zapomniałabym - po drodze był też wodopój. W szkole można jeszcze jedną noc spędzić. Trochę krótki ten bieg, szybko się przeleciało, chciałabym wrócić tu, gdy będzie śnieg. Ale już mi się podoba idea Chudego Wawrzyńca, który odbywa się w tych okolicach..
Potem pyszna pizza i w niedzielne rano pociąg przed 7-mą zabiera mnie z małej stacyjki w Rajczy. Świt wydobywa zarysy gór. Jeszcze nie odjechałam a już tęsknię. Gdzieś w tyle czaszki puka mi pomysł na trzy dni w Beskidach - 3 dni zawodów..
A to świetne zdjęcie obecnego na trasie Piotra Dymusa:


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz