niedziela, 2 marca 2014

"Zielono mi...

szmaragdowo (...) jak w niedzielę (...) jak ten młody las popielatej pełen mgły.."
Dzisiejsze dwie godziny we wrzosach, mchach, po górkach i dołkach. Plan był inny. Wyprawa do Falenicy (choć ta mgła i chłód poranny bardzo kusiły, żeby nie wsiąść do kolejki i pobiegać po swojej okolicy) - jak zwykle zajmuje pół dnia - 6-7 godzin. Ale warto się przezwyciężyć, pragmatyzm zostawić w domu (przecież to tyle czasu, mogłabyś zrobić coś pożytecznego po powrocie z lokalnego treningu - no mogłabym, ale już te swoje tereny znam na pamięć i poza tym są płaskie!) i spakowawszy mały plecak ruszyć do Wwy. Potem pustawym 521 dojechać do PKP Falenica. Stamtąd już znana droga w stronę szkoły, która otwiera swe podwoje w niektóre biegowe soboty, gdy trwa cykl Biegów w Falenicy. Mijam ją i robię postój w okolicach startu biegowej trasy. Szybkie przebranie na ławeczce, cywilne ciuchy do plecaka, woda do ręki i let's go. Byłam już tu tydzień temu, odświeżyłam w mapie pamięci trasę czarnym szlakiem, zielonym, aż  do meandrującej ścieżki nad Mienią. Sporo drzew poleciało znad jej brzegów, czasem zastępują mostki, ktoś tez jeden most wybudował celowo. Mienia jak zwykle zachwyca dzikością. Dobiegłam wtedy do parkingu i rozdzielenia szlaków, nie miałam mapy ze sobą, więc wybrałam znaną drogę powrotną, ale gdzieś, już w lesie zwiodły mnie ostępy zieloności i miękkości mchów i potem juz nie wiedziałam gdzie jestem. Ale było pięknie. Zasięgnęłam języka i przez Aleksandrów wróciłam do Falenicy. Niby nie musiałam, bo cały domek na grzbiecie, ale zostawiłam przy starcie w krzakach butelkę z wodą do umycia się. Więc dziś z mapą. Miałam plan - polecieć z Mienią i za parkingiem na niebieski szlak, którym dotarłabym do punktu wyjścia. Ale oczywiście znów leśne nimfy zagrały swoją pieśń i ściągnęły mnie na manowce, za pomnikiem lotników RAF-u. Machnęłam więc ręką na plan i latałam  bez celu po tych obłędnie zielonych pagórkach, bez ścieżek i dróg. I uwielbiam to. Poznawałam okolice, częściej błądzę jak trzymam się kurczowo ścieżek nie znając lokalnych piasków, brzózek i wądołów. Falenicko-Józefowsko-Emowsko las jest przebieżny, można naprawdę zachłysnąć się tą zieloną przestrzenią. Dziś pusto było, mało ludzi, pewnie zimno nie zachęcało do spacerów. Odpoczęłam, mimo, że się spociłam. Bałam się o kolano trochę, ale ono o dziwo, nie protestowało. Ostatnie dwa tygodnie to był domowy obóz biegowy, zwiększenie ilości kilometrów i coś się wpięło w bok kolana jak usztywniona wstawka z drelichu. Też i zrost w łydce się odezwał. Tak, sport to zdrowie.. I jeszcze raz się potwierdziło, że moje ciało uwielbia bezdroża, biegało mi się o wiele lepiej niż po, wydawałoby się, łatwiejszych, udeptanych ścieżkach i drogach. Do Falenicy wróciłam po dwóch godzinach hasania, prysznic z butelki i ulubiona część  programu - herbata i deser w cukierni pana Kozaka, która wygrała tegoroczny tłusto-czwartkowy konkurs na najlepsze pączki warszawskich cukierni. Skusilam się tym razem na mus waniliowo-biszkoptowo-czekoladowy polany sosem jeżynowym. Mmm..niebo w gębie.. Do kawiarni weszli też jacyś biegacze, zaczęły się rozmowy o życiówkach na dychę, "urwaniu", "dokręceniu", garminach..dopiłam herbatę i wyszłam. Też jestem ambitna, też mnie cieszy jakiś czas, ale..chyba już chcę innego biegania. Takiego, gdzie najważniejsza "pogoda rozśpiewana, na chmurze bal do rana, gada woda i sitowie.."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz